środa, 12 listopada 2014

Dolina Śmierci pełna życia

Z Las Vegas wyjechaliśmy w kierunku parku Doliny Śmierci (Death Valley), zatrzymując się po drodze w Pahrump na tankowanie i zakupy. Chcieliśmy skorzystać z okazji , ponieważ czekała nas bardzo długa droga do Bakersfield i nie wiedzieliśmy jak szybko po drodze znajdziemy stację benzynową. Trochę nieciekawie byłoby zostać bez paliwa na środku pustyni.:) W Death Valley jest awaryjna stacja benzynowa, ale po pierwsze trzeba do niej dojechać, a po drugie paliwo kosztuje około 6 $ za galon.

Dolina Śmierci
Death Valley to najgorętsze miejsce w Stanach Zjednoczonych - ogromny, suchy i pusty teren otoczony górami, przez do dociera do niego bardzo niewielka ilość opadów. Do tego bardzo płaski - różnica poziomów między jednym a drugim końcem jest minimalna i liczona w centymetrach. Nazwa doliny nie wzięła się wbrew pozorom od dużej liczby nieszczęśników dokonujących żywota na tej właśnie pustyni, ani od tego, że niewiele organizmów może na niej przeżyć. Podobno grupa pionierskich podróżników nazwała ten region "Doliną Śmierci", ponieważ uczestnicy wyprawy zgubili się i byli przekonani, że nie wyjdą z tej przygody żywi (ostatecznie zmarł jeden z nich). Wydaje mi się, że nazwa jest adekwatna, ponieważ z uwagi na ekstremalne warunki klimatyczne jest to miejsce niebezpieczne, szczególnie latem, gdy temperatury dochodzą do 50 stopni Celsjusza. Dlatego zwłaszcza tutaj należy pamiętać o zabraniu dużej ilości wody i innych środkach bezpieczeństwa o których więcej w poście "Parki Narodowe USA".

Przez park wiedzie kilka asfaltowych dróg, więc najczęstszym sposobem jego zwiedzania jest po prostu przejechanie samochodem przez całą dolinę z przystankami po drodze. Ważne jest przy tym, żeby samochód miał dobrą klimatyzację :) Zwłaszcza latem.

Jedziemy do Doliny Śmierci
Postanowiliśmy wjechać do Doliny Śmierci drogą 178 i udać się na północ wzdłuż Badwater Rd, a następnie na zachód i południe, żeby zobaczyć jak najwięcej w ciągu naszej jednodniowej wycieczki. Od Pahrump jechało się wspaniale. Samochodów nie było prawie wcale, przed nami rysowała się tylko sięgająca po horyzont wstęga zakurzonej drogi i piaskowe góry w oddali. Po drodze napotkaliśmy wrak samochodu niczym w filmach o amerykańskim odludziu, co oznaczało, że teren jest naprawdę dziki. W końcu zobaczyliśmy przed sobą magiczny znak "Park Narodowy Doliny Śmierci". Tu wyjątkowo nie było bramek, nikt nie sprawdzał biletów przy wjeździe. Niech Was jednak nie zwiedzie ta pozorna wolność - bilety trzeba mieć i mogą być skontrolowane. W parku znajdują się punkty, gdzie można je kupić (np. przy Badwater Basin).

Po drodze robiło się coraz cieplej i krajobraz stał się wyraźnie pustynny. Pogoda była piękna i słoneczna - na niebie ani jednej chmurki. Temperatura w Death Valley wiosną wynosi zazwyczaj 25-30 stopni Celsujsza w ciągu dnia. Trafiliśmy jednak za prawdziwe załamanie pogody, bo według prognoz miało być zadziwiająco chłodno - niecałe 20 stopni. W tym samym czasie Los Angeles i całą południową Kalifornię nawiedziły nadzwyczajne o tej porze roku śnieżyce, o których głośno było we wszystkich wiadomościach. W rzeczywistości nie było tak "zimno" - samochodowy termometr wskazywał nawet 27 stopni. Temperatura była przyjemna i na szczęście nie musieliśmy testować naszej wytrzymałości na ekstremalne upały, jakie panują tam latem.

Marzec w Dolinie Śmierci - dość "chłodny"dzień
Mimo braku wielkich upałów, chcieliśmy zachować się ostrożnie, zgodnie z zaleceniami dla odwiedzających Dolinę Śmierci, i nie polegać zupełnie na naszej elektronice. Nie dostaliśmy jednak mapy na wjeździe, ponieważ, jak wspomniałam wyżej, nic oprócz znaku tam nie było. Postanowiliśmy więc pojechać po mapkę do Visitor Center, ale znajdowało się ono dopiero w Furnance Creek, czyli prawie w połowie naszej trasy przez Death Valley. Na szczęście po drodze mapa nie była nam potrzebna - jechaliśmy cały czas tą samą drogą i nie było gdzie zabłądzić. Po drodze podziwialiśmy ciągnącą się po obu stronach pustynną równinę ciągnącą się do podnóży gór. Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, aby zrobić kilka zdjęć, zaskoczyła nas głucha cisza dookoła. To była chyba najcichsza cisza, jaką słyszałam w życiu - żadnych samochodów, ludzi, nawet wiatru. Po prostu pustka odizolowana od świata górami. Coś wspaniałego.

Tych, którzy spodziewają się, że na takim pustkowiu nic nie żyje i nie rośnie, mogę zaskoczyć. Jadąc przez park widzieliśmy po obu stronach mnóstwo żółto i biało kwitnących roślin, które wspaniale wyglądały na tle pustynnego piasku i martwych gór dookoła. Tak dużo życia w tak nieprzyjaznym miejscu! To drugi obok temperatur powód, aby do parku jeździć wiosną :) Dopiero w miarę wjeżdżania w głąb Death Valley ilość roślinek wyraźnie zmalała, a teren zrobił się suchy i surowy. 

Na początku było całkiem zielono
Krajobraz przechodził w bardziej stepowy
Nawet na pustyni rosły kwiaty
Zwierząt w parku też jest sporo - w Dolinie Śmierci żyje ponad 300 gatunków ptaków i 50 gatunków ssaków, do tego pustynne gady, płazy a nawet...ryby. Ale o rybkach później.

Jak żyje się w otoczeniu piasku i słonej wody
Jednym z najbardziej znanych widoków kojarzonych z Death Valley są słynne przemieszczające się głazy, których zagadka przez wiele lat pozostawała niewyjaśniona i których w ruchu nigdy nikt nie widział. Żeby do nich dojechać, trzeba się jednak przeprawić przez spory kawałek trudnej i nieutwardzonej drogi, gdzie podobno łatwo złapać gumę i nabawić się kłopotów. Nawet nie rozważaliśmy tej opcji, ponieważ jeździliśmy wypożyczonym samochodem i umowa zabraniała nam takich praktyk. Poza tym żadne ubezpieczenie nie obejmowało zdarzeń na nieutwardzonych drogach. Tak więc ten rejon postanowiliśmy ominąć. Zadowoliliśmy się informacjami z internetu, że naukowcom w końcu udało się wyjaśnić fenomen magicznych pustynnych kamieni - po prostu ślizgają się po lodzie, który powstaje ze zbierającej się wody, a następnie przy wyższej temperaturze topnieje i wyparowuje.

Jadąc przez Death Valley zwiedziliśmy natomiast ruiny budynku, który na początku XX wieku służył do przetwarzania wydobywanej w pobliży rudy złota. Miejsce to jest na pewno kojarzone z pięknymi czasami dzikiego Zachodu, ale obecnie wygląda jak zwykły kawałek muru otoczony piachem. Nie robi więc piorunującego wrażenia na Europejczyku. Aby się tam dostać, trzeba przejechać kilkaset metrów po nieutwardzonej wąskiej drodze (tu zaryzykowaliśmy), co wzbija w powietrze ogromne chmury piachu i powoduje, że samochód wygląda jak po ciężkiej burzy piaskowej. :) Szału nie ma, ale za to jest całkiem porządna toaleta na środku pustyni, do której, jak widzieliśmy na własne oczy, przyjeżdżają specjalnie nawet przedstawiciele lokalnej policji :)

Tablica informacyjna przy Ashford Mill
Ruiny Ashford Mill
Z Ashford Mill ruszyliśmy dalej na północ, w kierunku Badwater Basin. Jest to najniżej położone miejsce w Stanach Zjednoczonych, jedna z najgłębszych depresji na świecie (86 m poniżej poziomu morza). Regularnie zalewa je spływająca woda, która jest "zła" z powodu dużej zawartości minerałów i soli oraz związanej z tym niezdatności do picia. Źródłem soli w death Valley jest woda spływająca do doliny z ogromnego obszaru po opadach deszczu, która nie ma ujścia i wyparowuje, zostawiając zebrane po drodze minerały, głównie sól kuchenną. Woda wysychając pokrywa cały teren białą solną skorupą popękaną w sześciokątne kształty. Są to solanki, po angielsku zwane salt flats (można je zobaczyć po drodze również w kilku innych miejscach, jednak Badwater Basin jest zdecydowanie najbardziej spektakularny). 

Jechaliśmy i jechaliśmy zafascynowani krajobrazem. Płaski teren bez żadnych punktów odniesienia wywoływał złudzenie, że dolina jest dużo mniejsza niż w rzeczywistości. W pewnym momencie urosła przed nami niewielka góra. Jechaliśmy ciągle w jej kierunku, a ona ani trochę się nie zbliżała i jedynie w niewielkim stopniu rosła. Okazało się, że znajdowała się naprawdę daleko i dojazd do niej zajął niemal pół godziny. Mieliśmy jednak przez cały czas wrażenie, że dotrzemy do niej za 2-3 minuty. :)

Przy Badwater Basin jest spory parking i toalety.  Przy parkingu znajduje się małe drewniane molo, a przy nim maleńkie płyciutkie jeziorko (taka większa kałuża), w którym żyje lokalny unikatowy ślimak (niestety nie udało nam się go zobaczyć). Drewniany pomost przechodzi w niesamowicie długą solną ścieżkę, która jest twarda i udeptana, jak śnieg na chodniku. Nie wiem jak daleko sięga ten język solnego dywanu, ale miałam wrażenie, że ciągnie się kilometrami. Można spokojnie wyjść na długi spacer, byle nie zapuszczać się za daleko, bo robi się gorąco, a cienia nie ma :) Teren dookoła jest pokryty przez solne kryształki cienką i kruchą warstwą. Próba nadepnięcia na ziemię w tym miejscu skończyłaby się pewnie rozgruchotaniem pod butem tej misternej konstrukcji. Mogłaby też być niezbyt bezpieczna, ponieważ pod solną skorupą bardzo często znajduje się grząskie błoto.

Badwater Basin
 Badwater Basin
Jeziorko Badwater
Tablica informacyjna o jeziorku
Tablica informacyjna przy solankach
Ziemia pokryta cienką solną skorupą
W tym samym miejscu, po drugiej stronie drogi, znajduje się szczyt, na który można wjechać od innej strony, aby podziwiać Badwater Basin z góry. Punkt widokowy nazywa się Dantes View. Nie mieliśmy już czasu na takie wycieczki, a z dołu widok też był całkiem niezły, tak więc bez żalu pojechaliśmy dalej. 

Na górze Dantes View, na dole parking
Zboczyliśmy nieco z drogi i wjechaliśmy na Atrist's Drive. Jest to jednokierunkowa, bardzo wąska i kręta droga, która wspina się na górę i później schodzi w dół do głównej trasy. Bardzo ją polecam, bo jest przepiękna i malownicza. Droga otoczona jest skałami o bardzo pięknych kolorach, które powstały w wyniku wietrzenia skał, utleniania metali zawartych w skałach oraz obecności różnych minerałów. Góry wyglądają tam, jakby ktoś rzucał w nie kulkami z farbą. Coś niesamowitego. Zjeżdżając drogą w dół można podziwiać widok na całą dolinę i odległe, proste jak drut drogi. W wielu miejscach połyskują w dole oświetlone słońcem solniska, które wyglądają z daleka jak błyszczące jeziora.

Do punktu widokowego przy Artist's Drive trzeba odbyć mały spacerek :)
Widoki są niesamowite
Sama jazda krętą malowniczą drogą jest wspaniała
Po obu stronach góry piachu i skał
Niektóre wyglądają jak hałdy węgla
Widoki z Artist's Drive
Artist's Drive
Przy zjeździe z Artist's Drive można podziwiać widok na Dolinę Śmierci i solne "jeziora"
Jadąc dalej dotarliśmy w końcu do Furnance Creek. W Visitor Center było wiele map, które można było nabyć, obok magnesów, przewodników i różnych innych gadżetów. Wystarczyło jednak poprosić park rangera, aby za okazaniem biletu do parku otrzymać standardową darmową mapę i gazetkę. Z taką mapką mogliśmy ruszać w drogę, choć tym razem bardziej przydała się nam gazetka z informacjami.

Furnance Creek
Jadąc jeszcze dalej zatrzymaliśmy się w cudownym miejscu, które odnaleźliśmy dzięki gazetce i mapce z Visitor Center - było to Salt Creek.

Salt Creek to miejsce niezwykłe - oaza w środku ogromnej martwej pustyni. Wiosną cały terem jest porośnięty piękną i bujną roślinnością, a przez jego środek płynie po piasku płyciutki na kilka centymetrów strumyczek ze słoną wodą. Latem strumyczek zupełnie wysycha, więc podróżując tam w innych porach roku niż wiosna nie można podziwiać tego cudu natury.

Strumyczek aż kipi życiem. Pływają w nim tysiące maleńkich ruchliwych rybek, które szorując brzuszkami po piasku bawią się ze sobą wesoło. Niesamowity jest to widok. Rybki podobno szaleją tylko wiosną. Gdy strumień wysycha, zagrzebują się w piasku i hibernują. Co za niesamowite stworzenia! Jest to gatunek rybki występujący tylko w tym miejscu.

Tablica informacyjna o pustynnych rybkach
A tu nieco informacji o rybich rozrywkach ;)
Wzdłuż strumyczka można przejść się szlakiem - specjalnie wybudowaną drewnianą kładką. Bardzo polecam taki spacer! Po drodze można poczytać o żyjących w okolicy zwierzętach. W niewielkich solankach, które w niektórych miejscach sąsiadują z kładką widać odciski łap małych ssaków. Niestety też odciski butów turystów, którzy mimo zakazu niszczą niemal skamieniałe w soli tropy naturalnych mieszkańców tego terenu.

Tablica informacyjna przy Salt Creek Trail
Salt Creek Trail
Jak widać odwiedzających nie jest zbyt wielu :)
Za to jest romantycznie :)
Słony strumyczek jest naprawdę płytki
A rybki maciupcie
Im dalej w górę strumienia tym więcej wody
Cały teren się zazielenia
I wygląda tak
Trochę informacji o dawnych mieszkańcach okolicy
A tu tajemnicze ślady jakiegoś zwierza
Przy Salt Creek też jest toaleta ;) To się nazywa cywilizowana pustynia
Przy naszej drodze leżały jeszcze piaskowe wydmy, jednak z uwagi na zbliżający się szybko wieczór, obejrzeliśmy je tylko przez okno samochodu.

Wydmy w Death Valley
Wyjeżdżaliśmy z Death Valley baaardzo długo i na drodze byliśmy praktycznie sami. Skręciliśmy ze 190-tki w Panamint Valley Road, bo była to krótsza droga wydawało nam się, że dojedziemy nią szybciej niż gdybyśmy jechali położoną bardziej na zachód trasą 395 i nadrobili nieco kilometrów. Nie wiem, czy rzeczywiście ta trasa jest szybsza, ale sądząc po porównaniu na Google Street View jest mniej uczęszczana, bardziej "polna" i tym samym pusta.

Zaczęliśmy czuć się dziwnie na tej pustyni i chcieliśmy koniecznie wyjechać z niej przed zmrokiem, aby uniknąć jazdy w zupełnych ciemnościach po pustkowiu. Okolica nie była zbyt ciekawa do spędzania nocy, a zasięg komórek pojawiał się tylko czasami:) Ne szczęście zawsze można liczyć na pomocną dłoń. Kiedy zatrzymaliśmy się przy poboczu na zrobienie zdjęcia włączając światła awaryjne (nie byliśmy pewni czy wolno się tam zatrzymywać - niby środek pustyni ale linia była ciągła, a o liniach w prawie drogowym w USA nie wiedzieliśmy zbyt wiele). W jakiejś odległości za nami jechał pick-up, którego kierowca od razu zatrzymał się i zapytał czy wszystko w porządku.

Wyjeżdżamy z Death Valley
Ostatni rzut oka na piękne tereny za nami
Rozświetlona zachodzącym słońcem trasa 190. Błyszczący teren w oddali to po prostu piasek i kryształki soli odbijające światło
Słońce zachodzi za górami
A na trafia się jeszcze nieutwardzona droga - i nie ma wyjścia,  jechać dalej trzeba
Dalsza droga była nieco bardziej emocjonująca. Zmierzch zbliżał się, a żadnej ludzkiej osady nigdzie nie było widać. Czuliśmy się dość dziwnie.

Dopiero pojawienie się linii energetycznych czy telefonicznych na słupach dało nadzieję na bliski powrót do cywilizacji :) Faktycznie, kilkanaście kilometrów dalej było miasteczko, ewidentnie przemysłowe i żyjące z wydobycia i przetwarzania soli. Widzieliśmy rampy kolejowe i góry soli przeznaczone do przeładowywania. Życie tam, pewnie ze względu na odludzie i brak czegokolwiek poza domami i budynkami przemysłowymi, raczej nie było sielankowe. Poznaliśmy to po dużej liczbie opuszczonych i zabitych dechami budynków. Zmierzchało i czuliśmy się jak w prawdziwym ghost town. Później przejechaliśmy jeszcze sporo kilometrów wąskimi drogami w ciemności i częściowo we mgle mijając jeden samochód na pół godziny. Wjazd na autostradę był jak zbawienie dla oczu i duszy :) Czekały nas jeszcze ponad 2 godziny jazdy.

Po drodze jeździły niemal same ciężarówki, zastanawialiśmy się więc, dlaczego niemal nikt nie porusza się samochodem osobowym po 21-szej. Może dlatego, że jazda po słabo oświetlonych lub w ogóle nieoświetlonych drogach bardzo męczy oczy i mózg? Nocna jazda nie jest komfortowa również dlatego, że Amerykańscy kierowcy raczej nie mają w zwyczaju zmiany długich świateł na światłą mijania i jest się regularnie oślepianym przez nadjeżdżające z przeciwka auta.

Dojechaliśmy do Bakersfield późno, mocno zmęczeni podróżą, ale szczęśliwi po wspaniałej wycieczce. Następnego dnia mieliśmy w planach odwiedzenie parków Sequoia i Kings Kanion, ale obawialiśmy się, że pogoda może pokrzyżować nam plany, co potwierdziło się kolejnego dnia, ale o tym w następnym poście. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz