piątek, 14 listopada 2014

Sequoia & Kings Canyon, czyli gdzie nie jechać wczesną wiosną

Po zwiedzeniu Death Valley nocowaliśmy w Bakersfield (Vagabond Inn South), które miało być naszą bazą wypadową do parków Sequoia i Kings Canyon.

Są to parki położone w górach Sierra Nevada, których najbardziej rozpoznawalnym znakiem są sekwoje olbrzymie – olbrzymie drzewa o najszerszych pniach na świecie. Najsłynniejszy z nich to słynny General Sherman, który był jednym z celów naszej podróży. Parki ze względu na swoje górskie położenie najlepiej zwiedzać latem, ponieważ wiosną i późną jesienią  i zimą zalega w nich śnieg i wiele dróg jest zamkniętych. Park rangerzy, podobnie jak w innych parkach, mogą zamykać i otwierać drogi na bieżąco.  Status wszystkich dróg w parkach oraz prognozy pogody podane są na stornie NPS i warto sprawdzać to regularnie.

Uwzględniliśmy parki w planie, ponieważ mieliśmy je po drodze do Yosemite i liczyliśmy, że mimo niezbyt korzystnej pory roku uda nam się je zwiedzić. Wiosna była co prawda wczesna, ale istniała szansa, że dzięki sprzyjającej pogodzie niektóre drogi w kwietniu będą już otwarte.

Nasza nadzieja malała jednak z każdym dniem, bo w całej Kalifornii od kilku dni miało miejsce załamanie pogody i niemal wszędzie padał śnieg (dla Kalifornijczyków to niemal jak katastrofa naturalna – autostrady stoją, ludzie narzekają, drogi są zamykane – w Polsce nikt by pewnie szumu nie zrobił). Śledziliśmy codziennie informacje na stronie NPS, które potwierdzały nasze obawy, że Generała Shermana jednak nie zobaczymy. Postanowiliśmy jednak spróbować dojechać do parku i zapytać na miejscu, jakie są warunki wjazdu. Pogoda była tego dnia piękna, niebo słoneczne i bezchmurne. Wydawało się, że warunki znacznie poprawiły się w stosunku do poprzednich dni. Po drodze mijaliśmy wielkie pola drzewek pomarańczowych, które ciągnęły się kilometrami. Dowiedzieliśmy się dzięki temu, co tak pięknie pachniało w powietrzu, gdy poprzedniego wieczoru wracaliśmy z Death Valley w zupełnych ciemnościach. Miałam wówczas wrażenie, że przejeżdżamy przez fabrykę perfum.

 
Mijane przez nas pola pomarańczy
W oddali najwyraźniej pada
Droga była całkiem przyjemna, a teren płaski, bo pasmo Sierra Nevada ominęliśmy poprzedniego dnia. Musieliśmy kierować się z powrotem w kierunku gór, a nad nimi niestety widać było już z daleka gęste chmury. I faktycznie, im bliżej wjazdu do parku, tym było zimniej i wietrzniej. Kropił nawet deszcz. Pnąc się ciągle pod górę, minęliśmy piękne jezioro, nad którym mieliśmy ogromną ochotę się zatrzymać. Jest to podobno dość popularne miejsce wypoczynku, co widać było po mijanych przez nas hotelach i miasteczkach turystycznych. Droga była bardzo piękna i kręta. Jechaliśmy więc wolno podziwiając widoki i zieleń dookoła, a także malownicze domki-pensjonaty w mijanych przez nas miejscowościach.

W końcu dojechaliśmy do bramek przy wjeździe do Sequoia National Park. Pani park ranger poinformowała nas, że drogi niestety są zamknięte z uwagi na kilkudniowe opady śniegu. Otwarte było tylko 10 pierwszych mil, dalej trzeba było mieć łańcuchy na koła.

Wiedzieliśmy więc, że daleko nie pojedziemy i będziemy musieli zawrócić. Łańcuchów nie mieliśmy, ponieważ w umowie z Avisem znajdowało się zastrzeżenie, że takowych zakładać nie wolno i w razie złamania zakazu jakakolwiek odpowiedzialność zostaje po naszej stronie (czyli przestają działać wszystkie ubezpieczenia). Dla tych, którzy mają swój samochód lub pozwolenie na używanie łańcuchów, opcje są dwie – można kupić łańcuchy, np. w Walmarcie, lub wypożyczyć je za kilkadziesiąt $. Wypożyczalni jest sporo w pobliżu parków, gdzie taka potrzeba może przyciągnąć turystów. Wystarczy poszukać w internecie lub zapytać park rangera.

Mimo braku sprzętu postanowiliśmy przejechać te 10 mil licząc, ze coś zobaczymy choćby z daleka. Droga pięła się cały czas w górę, była bardzo kręta, wąska i stroma, oddzielona murkiem od przepaści. Pogoda w górach nie była taka piękna jak w dolinie – niebo było zasnute grubymi chmurami i od czasu do czasu siąpił deszczyk. Temperatura też wyraźnie spadała. Po drodze znajdowały się zatoczki, gdzie mogliśmy się zatrzymać, aby zrobić zdjęcie. Dalej przed nami widzieliśmy ośnieżone szczyty gór, które pokazywały wyraźnie, dlaczego obowiązują zakazy, a park otwarty jest w zasadzie tylko od późnej wiosny do wczesnej jesieni.

W górach leżał śnieg - dalej nie pojechaliśmy
W końcu dojechaliśmy do celu – pierwszego campingu po drodze do parku. Tam musieliśmy zawrócić. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby odpocząć. Na dworze było zimno, więc musieliśmy przebrać się w campingowej toalecie. Z góry zjechali właśnie turyści, którzy opowiadali między sobą, że wracają z parku i jeździli z łańcuchami z uwagi na trudne warunki drogowe.

Obok parkingu znaleźliśmy znak informujący, że w okolicy są niedźwiedzie i pouczający, jak należy zachować się w przypadku spotkania misia (trzeba głośno i groźnie krzyczeć i próbować go odstraszyć). Park przypominał również, że jedzenie należy nosić w specjalnych puszkach zwanych „bearproof”, ponieważ w przeciwnym razie moglibyśmy narazić się na atak wygłodniałego zwierza. Tych, którzy planują wybrać się na spacer którymś z tamtejszych szlaków, informuję, że puszki można nabyć w Visitor Center i kilku innych miejscach, o które warto zapytać park rangera.

Pogoda nie sprzyjała jednak spacerom. Nie mieliśmy tam nic więcej do roboty, więc postanowiliśmy wracać i udać się bezpośrednio na nocleg do Fresna, ewentualnie spędzić popołudnie zwiedzając jakąś lokalną atrakcję. Droga powrotna okazała się dla nas sporym wyzwaniem. Była tak stroma, że istniało ryzyko zamęczenia hamulców. Tylko jak w automacie hamować silnikiem? Nie mieliśmy w tym temacie zbyt dużo doświadczenia. Szybka lektura instrukcji przekonała nas, że trzeba przełączyć samochód w tryb sportowy, który pozwala redukować biegi. Próbowaliśmy zjeżdżać w dół używając tej funkcji, jednak nie udało nam się do końca nauczyć jej obsługi. Samochód wciąż czasem mocno przyspieszał, od czasu do czasu silnik zawył, ale i tak pewnie było to bardziej bezpieczne od przegrzania lub wytarcia hamulców, które miały nam jeszcze posłużyć przez parę tysięcy mil, również w górach (szczególnie, że poprzedniego dnia zjeżdżaliśmy w dół z Death Valley używając głównie hamulców – na szczęście nie na długim dystansie i po umiarkowanie stromej drodze).

Droga do Sequoia National Park - tu dość prosty odcinek
Mechanizm trybu sportowego nie działa tak jak normalna manualna skrzynia biegów, więc trzeba się nauczyć jak funkcjonuje i wyczuć w jaki sposób go obsługiwać. Po kilku próbach, również w kolejnych dniach, wciąż nie udało nam się w pełni opanować tej sztuki. Jadąc z góry trzeba chyba najpierw użyć hamulca, czyli zwolnić, a dopiero potem zredukować bieg, który utrzyma prędkość. Sama redukcja biegu nie powoduje hamowania. Takie jest moje odczucie, ale nie wiem na ile jest zgodne z prawdą. Rozwiązanie tej kwestii pozostawiam fanom motoryzacji :)

A w dole, tak jak wcześniej, piękna słoneczna pogoda
Po południu dojechaliśmy do Fresna i zakwaterowaliśmy się w motelu Valley Inn Fresno, który był chyba najstraszniejszym miejscem, w którym spaliśmy. :) Przebijał nawet motel w Kingmanie. Już z zewnątrz wyglądał nieciekawie i przerażająco. Był ogromy, z rozległym parkingiem, na którym stało zaledwie kilka samochodów. Parking otoczony był drutem kolczastym (!). Sprawdziliśmy w sieci opinie o tej okolicy. Oczywiście wybierając hotele, które bookowaliśmy jeszcze w Polsce, kierowaliśmy się ich ocenami i opiniami internautów, jednak nie sposób szczegółowo sprawdzić wszystkiego dla każdego z 20 noclegów. Krótkie rozeznanie w sieci dostarczyło nam informacji, że cała dzielnica jest dość niebezpieczna, zdarzają się kradzieże samochodów i ogólnie lepiej nie kręcić się po ulicy, nawet w dzień.  Ale to jeszcze tak zupełnie nas nie odstraszyło. W końcu chcieliśmy tam tylko spędzić noc. Gorszy był okropny zapach, którym przesiąknięty był cały pokój. Był to zapach środka przeciw karaluchom, który co prawda z pewnością gwarantował nocleg bez towarzystwa robali, ale był nie do zniesienia. W niektórych innych motelach również czuć było zapach takich środków, jednak bardzo delikatnie. W tym przypadku było tak, jakby komuś w środku wybuchł cały pojemnik sprayu. Mieliśmy wrażenie, że wszystkie nasze ubrania będą tym smrodem przesiąknięte, a otwieranie okien w ogóle nie pomagało.

Postanowiliśmy zatem zmienić hotel i poświęcić kilkadziesiąt dolarów zapłaconych za 2 noclegi. Zasiedliśmy więc do komputera i przystąpiliśmy do poszukiwań. Ostatecznie postanowiliśmy jednak pierwszą noc spędzić we Freśnie i zmienić hotel dopiero kolejnego dnia, po powrocie z Yosemite. Z uwagi na to, że nie znaleźliśmy nic ciekawego, co można by szybko zwiedzić w okolicy, postanowiliśmy spędzić popołudnie na szczegółowym planowaniu kolejnych dni i poszukiwaniu noclegów (nie zdążyliśmy zrobić tego jeszcze w Polsce, a poza tym chcieliśmy zostawić sobie kilka elastycznych dni na koniec podróży, na wypadek, gdyby zamarzyło nam się coś niespodziewanego lub gdybyśmy już na miejscu dowiedzieli się o jakimś ciekawym miejscu i chcieli je odwiedzić bądź do niego wrócić). Zdecydowaliśmy też, ze nie ma szans, żebyśmy zdążyli zobaczyć wszystko i postanowiliśmy zrezygnować z Magic Mountain i Calico Ghost Town na rzecz Big Sur. Okazało się to świetnym wyborem :)

Kolejnego dnia wyruszaliśmy do Yosemite. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz