piątek, 10 października 2014

Dzika przyroda Syjonu, czyli Zion National Park

Z Hurricana pojechaliśmy do parku narodowego o bardzo wdzięcznej nazwie Zion, który leży w stanie Utah na terenie Wyżyny Kolorado. Sporą jego część zajmuje wspaniały kanion, przez który płynie rzeka Virgin. Ten właśnie rejon parku wybraliśmy do zwiedzania. 

Park Narodowy Zion 
Zion jest bardzo piękny i przyjemny, zachwyca klimatem i urokiem dzikiej natury. Jednocześnie nie urzekł mnie na początku aż tak bardzo jak inne odwiedzone przez nas miejsca, może dlatego, że w przeciwieństwie do nich nie wydawał mi się wtedy egzotyczny. Wędrówki po parku przypominały nieco chodzenie po Tatrach (które skądinąd uwielbiam), z tym że góry miały kolor czerwony, nieco inny kształt, i były niemal pozbawione większej roślinności. Nie oznacza to bynajmniej, że mi się tam nie podobało. Przeciwnie - piękno przyrody i frajda z przemierzania szlaków w Zionie były niezaprzeczalne, nawet jeśli nie udało mu się przebić moich ulubionych parków Bryce, Grand Canyon i Joshua Tree. Teraz, gdy po kilku miesiącach oglądam zdjęcia, park wydaje mi się jeszcze piękniejszy i wspanialszy niż gdy w nim byłam. Najwyraźniej dostrzegam teraz rzeczy, których nie miałam czasu zobaczyć na miejscu :)

Zion oferuje wiele dłuższych i krótszych szlaków pieszych, zarówno po krawędziach kanionu jak i po jego dnie, wzdłuż rzeki. Ponieważ płaskowyż, w którym rzeka wyżłobiła kanion, jest wyniesiony w stosunku do zwykłego poziomu terenu, można powiedzieć, że park jest górzysty. Wjeżdża się do niego bowiem z poziomu rzeki i do brzegu kanionu trzeba się wspiąć :)
Wiosna w Zionie
Wiosna w Zionie
Trafiliśmy do Zionu wczesną wiosną, dokładnie 29 marca. Zielone, świeże i jeszcze nie w pełni rozwinięte listki na drzewach wspaniale prezentowały się na tle ciemno ubarwionych skał. Wiosna wydawała się tam nieco opóźniona w stosunku do tej panującej już na dobre poza parkiem, zapewne z powodu lokalnego mikroklimatu. Powietrze było rześkie, temperatura niezbyt wysoka (kilkanaście stopni), a więc warunki idealne do wędrówek i spacerów. Postanowiliśmy zatem od razu wyruszyć w teren. Nie mieliśmy konkretnego planu na zwiedzanie, chcieliśmy zobaczyć wiszące ogrody, o których słyszałam wcześniej, przejść się którymś ze szlaków średniej długości i dotrzeć do początku szlaku na słynne Narrows. Najpierw jednak musieliśmy pozbyć się samochodu, co okazało się wcale niełatwym zadaniem.

Przez park (w części zwiedzanej przez nas, czyli kanionie Virgin River) przebiega jedna główna, bardzo ładna droga wiodąca wzdłuż rzeki do wielu bardziej lub mniej popularnych szlaków oraz atrakcji. Auta można parkować na jej poboczach (tam gdzie jest to możliwe) lub w zatoczkach parkingowych zlokalizowanych zazwyczaj tam, gdzie znajdują się jakieś ciekawe miejsca. Muszę przyznać, że dawno nie widziałam tak gęsto upchniętych samochodów, jak przy tej właśnie drodze. Były to ostatnie dni, kiedy do parku można było wjechać autem. Od kwietnia przez całe lato po dolinie kursują shuttle busy i ruch samochodowy jest zakazany. Ludzi i ich samochodów było więc mnóstwo. Jechaliśmy i jechaliśmy, a choćby odrobiny wolnego miejsca nie było widać. Albo też było, ale je przegapialiśmy, a zawrócić nie było jak.

Dopisało nam szczęście, bo przy Weeping Rock znalazło się jedno miejsce parkingowe, zostawione jakby specjalnie dla nas. Zaparkowaliśmy ciaśniutko w rzędzie aut stojących na środku placyku, tworzących jakby wysepkę dla samochodów jeżdżących dookoła i szukających miejsca w tym samym rzędzie lub przy brzegach placu.

Widok na parking przy Weeping Rock
Postanowiliśmy na dobry początek wejść na górę do Weeping Rock. Szlak, a w zasadzie szlaczek, był bardzo krótki i łatwy, w większości z asfaltowym podłożem. Wchodziliśmy tam spacerkiem może 5-10 minut. Samo miejsce było piękne. Ze skalnego sklepienia, jak na szlochającą skałę przystało, kapała na głowę woda, obecna jak miałam wrażenie wszędzie w parku i tworząca wilgotną atmosferę. Na skalnych ścianach można zobaczyć słynne ogrody, które na mnie zrobiły wrażenie dość zabiedzonych, bo wyobrażałam je sobie jako zdecydowanie bardziej bujne. Przy szlaku spotkaliśmy też pierwszą poważną dziką zwierzynę - jelonka mulaka skubiącego sobie krzaczki kilka kroków od szlaku. Nie przerażały go nawet głośne okrzyki dzieci: "oooooo...deer! deer!". Zrobiliśmy kilka zdjęć i zeszliśmy na dół. Później okazało się, że w całym parku podobnej zwierzyny biega znacznie więcej:)
Weeping Rock
Weeping Rock
Wiszące ogrody przy Weeping Rock
Pierwszy napotkany mulak
Widok z Weeping Rock
W pobliżu Weeping Rock miał swój początek jeszcze jeden szlak, a w zasadzie dwa, bo wyżej znajdowało się rozejście. Mam na myśli Hidden Canyon Trail, który odchodzi od szlaku East Rim wiodącego między innymi do pięknego Observation Point (ten niestety widziałam tylko na zdjęciach :( ). Ukochany wypatrzył go już wcześniej na mapie, przeczytał opis i uznał, że jest bardzo ciekawy. W opisach szlak przyporządkowany był do najtrudniejszej kategorii, jako stromy, niebezpieczny i nienadający się dla osób z lękiem wysokości. To na chwilę zastopowało nasz entuzjazm :) Popatrzywszy jednak chwilę na ludzi na widocznym z dołu odcinku szlaku (rodziny z dziećmi, starsze osoby) uznaliśmy, że chyba nie jest taki straszny jak go malują i postanowiliśmy spróbować :) Szlak miał jeszcze jedną dużą zaletę - nie był długi, mieliśmy więc jeszcze czas na wejście i powrót. Dodatkowo świetnie się złożyło, że zaparkowaliśmy w tym miejscu, więc samochód mógł zostać tam, gdzie zostawiliśmy  go rano. 

Na początku podejście było zaskakująco łatwe - lekko wznosząca się asfaltowa ścieżeczka. Zaczęliśmy się nawet śmiać z przezorności Amerykanów piszących o dużym stopniu trudności, która miała zapewne na celu uniknięcie wypłacania dużych odszkodowań. Wyżej jednak zaczęły się schody :) No może nie dosłownie schody, ale liczne ekspozycje, które potwierdziły, że szlak, mimo iż jego trudność oceniłabym raczej jako średnią, rzeczywiście nie nadawał się dla osób z lękiem wysokości. Część trasy przebiegała po wąskich (może nie zawsze obiektywnie, ale z mojego punktu widzenia na pewno) naturalnych półkach skalnych wiodących dookoła stromego klifu i lekko pochylonych w stronę kilkudziesięciometrowej, a nawet kilkusetmetrowej przepaści. Na tych odcinkach trzeba było trzymać się łańcuchów przymocowanych do skał. Poziom adrenaliny trochę skakał, ale widoki były przepiękne. Jak okiem sięgnąć dookoła rozciągały się czerwone ogromne bryły gór, a w dole widać było maleńkie samochodziki na parkingu. Gdzieniegdzie rosła miejscowa górska roślinność, na przykład opuncje ;)

Niewinny początek szlaku. Niżej w oddali widać Weeping Rock
Na razie łatwizna :)
Ukryte schodki - ale to jeszcze nie kanion
Im wyżej tym straszniej
Widok w dół piękny i błogi, ale jakoś nie uspokaja ;)
Taaaaaak wysoko!
Jeszcze tylko kilka kroków ....
... i można puścić łańcuchy
Pewnie już niedaleko do celu
A jednak nie -  jeszcze więcej łańcuchów - im wyżej, tym szlak jest bardziej eksponowany.
Za zakrętem, na wąskim przejściu dookoła skały, już nie mieliśmy odwagi zrobić zdjęcia
Po przejściu sporego kawałka eksponowanego szlaku z łańcuchami doszliśmy do celu - początku ukrytego w górze kanionu. W tym miejscu kończy się utrzymywany przez park odcinek szlaku - dalej trzeba radzić sobie samemu. Ale nie warto tam zawracać - koniecznie trzeba wspiąć się po małych "schodkach" wyżłobionych dla ułatwienia w pochyłej skale i wejść do kanionu. 

Sam kanion jest przepiękny. Idzie się piaszczystą ścieżką pomiędzy ogromnymi pionowymi skalnymi ścianami. Aż trudno uwierzyć, że kanion nie znajduje się na normalnym poziomie terenu. Przeszliśmy nim spory kawałek, choć nie doszliśmy do samego końca kanionu uznawszy, że nic nowego dalej nie zobaczymy, a czasu coraz mniej. Po drodze musieliśmy pokonać trochę naturalnych przeszkód jak zwalone pnie czy wysokie głazy zagradzające drogę. Ale to właśnie cieszy najbardziej w tym spacerze :)

Hidden Canyon

Panorama nieco zawyża ścianę kanionu, ale na żywo i tak jest ogromna
Ściany Hidden Canyon
Hidden Canyon
Zastanawialiśmy się, czy wracając nie przejść jeszcze na East Rim Trail, ale musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu. Nasza mapka pokazywała, że czas tego przejścia to chyba w sumie ok. 6 godzin. Nawet zakładając szybsze tempo marszu, nie dalibyśmy rady wrócić przed zmrokiem, bo była już 14-ta. Zresztą, nie mieliśmy takiej potrzeby. Hidden Canyon był przepiękny, posiedzieliśmy w nim, posłuchaliśmy ciszy. Skalne ściany naprawdę izolują od świata, choć turystów przechodzi tam dużo (zazwyczaj są bardzo mili i często zagadują - jak to w górach).

Tak więc postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, co oczywiście okazało się trudniejsze niż wejście z powodu lepszych widoków na przepaść na dole. Po drodze mijaliśmy mnóstwo turystów. Znaczna część nas zadziwiała, ponieważ po wąskim i śliskim szlaku, czasem nawet nie trzymając się łańcuchów, ludzie szli sobie w obuwiu, które niekoniecznie nadawało się do tego celu. No ale powiedzmy, że buty sportowe były do zaakceptowania. Nie padało, nic się nie działo, a to w końcu nie Himalaje.

Turyści na szlaku do Hidden Canyon
Byli jednak tacy, którzy zaskoczyli nas o wiele bardziej, niż zrobiłby to górołaz w japonkach. Mam na myśli rodziców z gromadką dzieci w wieku na oko od 4 do 12 lat, którzy dziarsko wspinali się na górę. Szczególnie młodsze dzieci były wyraźnie przestraszone i trzymały się ściany lub łańcuchów, zawieszonych na wysokości ich głowy. Troskliwi rodzice zdawali się natomiast niezbyt przejmować całą sytuacją i czasem tylko ostrzegali swoje pociechy: "Honey, keep holding the chains, you don't wanna fall from the trail". A dzieci mieli ze sobą piątkę. Cóż, był to dość osobliwy widok na mocno eksponowanym szlaku. Takich rodzin minęliśmy kilka i zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że dorośli są tak beztroscy i ufają małym dzieciom. Naszym zdaniem tego typu szlak zdecydowanie nie był odpowiedni do rodzinnych wycieczek. Spotykaliśmy też pary, które nosiły niemowlęta w nosidełkach na plecach i to było w porządku, choć sama pewnie bym się nie odważyła :)

Po zejściu na dół i powrocie do Weeping Rock byliśmy w bardzo dobrych humorach, nie tylko dlatego, że w ogóle uwielbiamy górskie wędrówki, ale przede wszystkim dlatego, że szlak był naprawdę wspaniały i widowiskowy. Postanowiliśmy od razu iść dalej, do Temple of Sinawava. Rozważaliśmy też pojechanie tam samochodem, ale pamiętając jak długo szukaliśmy miejsca do zaparkowania, zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer. Później okazało się, że sporo ludzi wyjechało już z parku i miejsc parkingowych było pod dostatkiem. My byliśmy jednak bardzo zadowoleni z wyboru wersji pieszej, ponieważ szliśmy przez naprawdę piękne tereny.

Na początek zeszliśmy na dół do rzeki, na piękną zieloną łączkę. Chcieliśmy iść ścieżką wzdłuż niej aż do celu, ale niestety nie było takiej możliwości. W pewnym momencie rzeka dochodziła do ściany niecki i byliśmy zmuszeni wdrapać się wyżej do "oficjalnej" drogi. Dalej teren najwyraźniej był chroniony - przy drodze często stały znaki z prośbą, aby pozwolić roślinom rosnąć i nie schodzić w dół. No cóż, najwyraźniej Amerykanie wyszli z założenia, że do każdego szlaku pieszego i tak trzeba dojechać samochodem (to chyba typowe typowe dla całych Stanów Zjednoczonych, gdzie samochód ma praktycznie każdy i nie można przejść nawet 500 m do sklepu, ponieważ nie ma którędy). Większość trasy pokonaliśmy więc idąc drogą, skąd widoki i tak były niezapomniane. Jedynym minusem takiego rozwiązania była konieczność uważania na samochody (szczególnie że kierowcy skupiali się na krajobrazach i zwierzynie przy drodze, nie zawsze zachowując wystarczającą ostrożność). W niektórych miejscach znajdowaliśmy wyraźne ścieżki zbiegające w dół do rzeki, być może dzikie, ale tabliczek z zakazem nie było, więc zeszliśmy jedną czy dwiema na dół.

Przy rzece relaksowali się turyści oraz jelonki mulaki, które spotykaliśmy kilkukrotnie po drodze. Nie wiedzieliśmy na początku, jak nazywają się te zwierzęta, więc nazwaliśmy je roboczo "skrzyżowanie osła z sarną" ;) z uwagi na długie uszy o okrągłych końcach. Później dowiedziałam się, że ich nazwa "mulak" wywodzi się od długich uszu tych zwierząt przypominających uszy muła. Tak więc nasze skojarzenie było całkiem trafne :)
Rzeka Virgin z kanionie Zion
Szlak do Weeping Rock został za nami
A w tym kierunku zmierzaliśmy 
Początkowo można iść wzdłuż rzeki
Później trzeba było wyjść na drogę

White Throne
Trochę informacji o Zionie
Majestatyczne ściany kanionu Zion
Turyści nad rzeką
Kolejny zwierz na naszej drodze
Wspinaczka po ścianie kanionu
Kolejny przedstawiciel lokalnej fauny
Zbliżamy się do celu - w oddali widać parking
Temple of Sinawava
Przy Temple od Sinawava zaczyna się szlak do The Narrows czyli najwęższej części kanionu Zion. Szlak ma 25 kilometrów w obie strony i jest bardzo wymagający, ponieważ przez większość trasy idzie się rzeką (istnieje też podobno krótsza wersja wycieczki, gdzie dochodzi się tylko do pewnego punktu).

Do Narrows wyruszają całe pielgrzymki turystów. Trzeba przyjść wcześnie rano do punktu startowego, gdzie za kilkadziesiąt $ można wypożyczyć wodoodporny kostium i specjalne buty. Dostaje się również solidny kij-tyczkę do odpychania i podpierania się w wodzie.

Przewodniki odradzają chodzenie szlakiem wczesną wiosną z uwagi na duże ryzyko zalania w kanionie (flash floods). Ponieważ ostatnie dni były deszczowe, trochę wzięliśmy sobie do serca tę radę. Nie wiem na ile te ostrzeżenia są przesadzone, na ile prawdziwe. W każdym razie większość turystów się nimi nie przejmuje, bo dotarłszy do kanionu po południu widzieliśmy spore grupy powracających śmiałków. Wszyscy bez względu na wiek i płeć wyglądali na mocno wyczerpanych, więc szlak naprawdę musi być trudny. 

Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na taką całodzienną wyprawę (może następnym razem, gdy będziemy mieć więcej czasu na zwiedzanie i będzie trochę cieplej ;) Postanowiliśmy jednak przejść się szlakiem spacerowym, który przez chyba 1,5 kilometra biegnie równolegle, brzegiem strumienia.

Kanion oglądany ze szlaku był przepiękny, a jego wysokie skalne ściany wyglądały naprawdę potężnie. Podziwiając roślinność zwisającą ze skał i wspaniały strumień wody, który płynął spokojnie, wzburzając się czasem i wirując przy kaskadach i większych kamieniach, doszliśmy do końca "deptaka". W tym miejscu rzeka rozszerzała się i szlak przechodził na drugą stronę. Okazało się, że można i bez "sprzętu" wejść do kanionu, przynajmniej na początkowy odcinek szlaku, żeby trochę poczuć atmosferę. Warunkiem było jednak przekroczenie rzeki, co nam, mimo najlepszych chęci, się nie udało. Woda sięgała w niektórych miejscach kolan, więc wejście w górskim obuwiu odpadało. Boso też było ryzykownie z uwagi na skaliste dno. Niestety nie przewidzieliśmy, żeby zabrać z hotelu wodoodporne turystyczne sandały, tak więc musieliśmy obejść się smakiem. Ale może i dobrze się stało, bo na pewno skończyłoby się to ciężkim przeziębieniem. Woda była bardzo zimna, a turyści wracali ze swojej krótkiej wycieczki w sandałkach z wyziębionymi, czerwonymi i sinymi nogami (no ale czego się nie robi dla przygody ;) 

Postanowiliśmy jeszcze posiedzieć na skale na środku strumienia, tak daleko, jak tylko dało się przejść suchą stopą i z daleka od tłumów idących ścieżką. Niestety po kilku minutach musieliśmy zrezygnować z tej "przyjemności", ponieważ rzeczka cuchnęła w tym miejscu jak rasowy miejski ściek. Aż strach pomyśleć, skąd brał się ten uciążliwy zapach. Zjedliśmy więc szybko nasze batony energetyczne i wróciliśmy na szlak.

Ostrzeżenia przy szlaku do the Narrows
Jak powstał kanion?
Szlak biegnący wzdłuż rzeki Virgin w kierunku the Narrows
Ściana skalna przy szlaku
Mulak chyba lubi towarzystwo turystów
Wiszące ogrody
Rzeka przebija się przez skały
Przeprawa w kierunku the Narrows - tym razem nam się nie udało
A to dalsza część szlaku
Słońce było coraz niżej, a nas czekała jeszcze kilkukilometrowa droga powrotna, tak więc ruszyliśmy powoli w kierunku parkingu. Po drodze spotkaliśmy bardzo miłego pana, z którym ucięliśmy sobie całkiem długą pogawędkę. Pan, jak się okazało, był z Kalifornii i przyznał, że mimo to jest w Zionie po raz pierwszy. Nie wiem czy przez zapracowanie czy też przez typowe dla mieszkańców jakiegokolwiek miejsca myślenie "mam blisko więc jeszcze zdążę zobaczyć kiedyśtam", pan nigdy wcześniej nie podróżował po okolicy. Tubylec ucieszył się, że jesteśmy z Polski, bo ma rodzinę w Szwecji i kojarzył, że nasz piękny kraj jest blisko. Otrzymaliśmy solidną pochwałę za rozsądne obuwie (ach ci wszyscy nieroztropni turyści w klapkach i sandałkach) oraz dowiedzieliśmy się, że latem w parkach jest dużo węży i przyjechaliśmy w idealnym czasie. Przy okazji pan polecił nam nam absolutnie rewelacyjną restaurację dla "prawdziwych kowbojów". Nie wybraliśmy się do niej jednak, gdyż nie było nam po drodze :) Całej naszej rozmowie przysłuchiwał się dziki indyk, przechadzający się dumnie po parkingu.
Lokalny ptaszek - dziki indyk
Wodospady w Zionie
Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilka jelonków, z których jeden przeprawiał się przez rzekę, by dołączyć do towarzyszy

Tak minął nasz wspaniały dzień w Zionie, którego chyba najciekawszym punktem był malowniczy i nieco przerażający szlak do Hidden Canyon. Zachwyceni przyrodą opuszczaliśmy wyżynę Kolorado, a następnego dnia zmienialiśmy zupełnie klimat - naszym kolejnym celem było Vegas!

Wyjeżdżamy z parku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz