piątek, 19 września 2014

Czerwony amfiteatr Bryce Canyon

Z Page udaliśmy się do Bryce Canyon, gdzie dotarliśmy już po południu. Planowaliśmy być tam nieco wcześniej, ale nie przewidzieliśmy, że Horsheshoe Bend tak nas zafascynuje oraz że będziemy robić przystanki przy Lake Powell. 

Na miejscu okazało się, że nie była to bynajmniej zła pora na zwiedzanie. Słońce wspaniałe świeciło na niemal bezchmurnym niebie i było dość ciepło, choć po drodze do Kanionu w zacienionych miejscach między drzewami leżał jeszcze śnieg. Płaty lodu i śniegu napotykaliśmy po drodze dość często i zastanawialiśmy się, jak się tam utrzymują przy temperaturze 7-10 stopni.

Krajobraz po drodze wyglądał zimowo
A takie płaty śniegu zalegały jeszcze w samym parku 
Dziś mogę powiedzieć, że Park Narodowy Bryce Canyon był chyba najpiękniejszym miejscem, jakie widzieliśmy podczas podróży i na pewno nie można go pominąć w swoich planach. Choć sam wydaje się maleńki w porównaniu z Wielkim Kanionem, to chyba przebija go urokiem. 

Bryce w zasadzie nie jest kanionem, ponieważ nie płynie przez niego rzeka. Powstał w wyniku erozji skał, pod wpływem deszczu rozpuszczającego wapień oraz lodu rozsadzającego skały. Erozję można zaobserwować już na pierwszy rzut oka. Z góry widać wyraźnie osypujące się z brzegu hałdy czerwonego piasku, spomiędzy których wyrastają ku niebu wysokie wąskie skały, zbudowane najwyraźniej z trwalszego materiału. Kawałek skały podniesiony z ziemi można skruszyć w rękach, dlatego kanion podlega zapewne nieustającym zmianom. 

Osypujące się brzegi kanionu
(by Ukochany)
Ups! Osunięty murek, który miał wspierać szlak Navajo
"Kanion" ma kształt amfiteatru. Wygięty w łuk brzeg schodzi łagodnie w dół, w gąszcz czerwonych skał o bardzo widowiskowych kształtach, przypominających iglice (zwane hoodoo). W dole, między setkami czerwonych wapiennych iglic sterczących pionowo niczym ogromne skamieniałe drzewa, widać gdzieniegdzie zieloną roślinność i spacerujących ludzi. Oświetlony popołudniowym słońcem amfiteatr nabiera wspaniałej krwisto-pomarańczowej barwy, a jeszcze lepiej wygląda o zachodzie słońca. 

Formacje skalne w Bryce Canyon NP widziane ze szlaku
Panorama amfiteatru widziana z Rim Trail
(by Ukochany)
Na szczęście park nie jest bardzo duży i kilka godzin wystarczyło nam w zupełności na nasycenie się widokami oraz całkiem długi spacer. Postanowiliśmy wybrać się na początek krótkim szlakiem wzdłuż brzegu kanionu (Rim Trail) z Sunrise Point do Sunset Point. Jak się domyślam, nazwy te pochodzą od stron, które oświetla słońce przy wschodzie i zachodzie. I faktyczne stojąc na Sunset Point widzieliśmy oświetloną słońcem niemal dokładnie przeciwna stronę amfiteatru. 

Widok od strony Sunrise Point 


Widok na amfiteatr z Sunset Point
Widok z drugiej strony Sunset Point 
Panorama była przepiękna. Podobało nam się tam tak bardzo, że postanowiliśmy zejść na dół. Szybko nadarzyła się ku temu okazja. Przy Sunset Point zauważyliśmy zejście na szlak Navajo. Z powodu osuwania się skał jego część była zamknięta, w związku z czym ze szlaku pętlowego (loop trail) zrobił się dwukierunkowy. Spojrzeliśmy na mapę. Zejście było strome i na dole łączyło się z Queen's Garden Trail, który biegł dnem kanionu doprowadzał nas z powrotem do Sunrise Point. Idealnie! 

Sunset Point widziany z Navajo Trail 
Navajo Trail 
Zeszliśmy więc na dno kanionu zygzakowatą ścieżką, którą wspinała się do góry japońska wycieczka. Osypujący się ze ścian piasek, wyrwy w murkach wspierających szlak i śliskie czerwone błoto pod nogami pokazywały wyraźnie, że warunki pogodowe mogą w każdej chwili spowodować, iż ten piękny szlak stanie się niebezpieczny i nie do przejścia. Na szczęście tego dnia pogoda była przepiękna. Cieszyliśmy się bardzo nie tylko cudownymi widokami, ale również tym, że stromym szlakiem schodzimy a nie wchodzimy :) Naprawdę warto!

Zejście w dół Navajo Trail 
(by Ukochany)
Na szlaku Navajo
(by Ukochany)
Z dołu widok był przecudny. Niebo było bezchmurne, czerwone skały wznosiły się ku niemu jak piaskowe olbrzymy. Z dołu wyglądały jakoś potężniej niż z góry. Na dnie niecki rosły świerki i inna leśna roślinność górska, kontrastując spokojną zielenią z rozgrzaną czerwienią skał. Przepiękny koncert barw i widok naprawdę niezapomniany! Słońce świeciło intensywnie mimo popołudniowej godziny (było już ok 16-tej) i temperatura była przyjemna do spacerów (ok. 10 stopni). Z Ukochanym rozpływaliśmy się w zachwytach nad ciszą i pięknem przyrody. Turystów było mało, więc szło się bardzo dobrze. Pomiędzy drzewami leżały jeszcze gdzieniegdzie ostatnie wiosenne płaty śniegu. 

Błękit nieba na szlaku Queen's Garden
(by Ukochany)

Na samym dole teren był zalesiony
Im wyżej w "las" tym mniej drzew
... i więcej iglic skalnych
Queen's Garden Trail
Kolejna ciekawa skała na naszej drodze
Zaczęliśmy wspinać się w górę bardzo łagodnym podejściem, które przeprowadzało nas labiryntem czerwonych iglic i drzew. Po drodze na szlaku spotkaliśmy zarówno zaprawionych górołazów z profesjonalnym sprzętem jak i panią, która szła sobie zupełnie boso. Był to chyba najwspanialszy spacer całej naszej wyprawy. 

Wejście na Queen's Garden Trail przy Sunrise Point. Na tablicy napis o konieczności zachowania ostrożności,
Doszliśmy na górę około 17, czyli zmieściliśmy się w planowanym czasie. Na koniec pojechaliśmy jeszcze do Bryce Point na punkt widokowy, skąd mieliśmy wspaniały widok na cały amfiteatr oświetlony zachodzącym słońcem w golden hour.

Panorama Bryce Canyon z Bryce Point
(by Ukochany)
Ostatnie spojrzenie na amfiteatr
Mieliśmy poczucie, że udało nam się zobaczyć całkiem dużo, jak na jedno krótkie popołudnie. Zupełnym przypadkiem i bez wcześniejszych planów trafiliśmy na wspaniałe, niezbyt długie szlaki, a raptem trzy godziny wędrówki (spacerkiem) dały nam wrażenie, że zobaczyliśmy wszystkie najpiękniejsze miejsca i nie mieliśmy potrzeby zostawać koniecznie dłużej w Bryce. Gdybyśmy jednak mieli jeszcze jeden dzień, na pewno przeszlibyśmy kilka z licznych, równie pięknych, pozostałych szlaków. 

Z Bryce'a wyruszyliśmy na nocleg do Hurricane. Można tam dojechać przez Zion malowniczą drogą numer 9. Tego dnia było już jednak za późno i za ciemno, żeby przebijać się przez nieznane dzikie rejony. Pojechaliśmy więc szybszą trasą, czyli drogami 89, 20 i 15, tak jak wskazywała nawigacja.

Nocowaliśmy w Rodeway Inn Zion National Park Area. Hotel był w porządku, dojazd do Zionu zajmował nam jedynie kilkadziesiąt minut. Pamiętam, że rano w obrotowej gofrownicy robiliśmy w nim gofry z ciasta z maszyny. Nie jestem już pewna czy było to na pewno tam, ale zdaje się, że nieco zmarzliśmy pierwszej nocy. Nie zauważyliśmy, że osoby sprzątające zostawiły uchylone okno za grubą zasłoną :) Pod nami mieszkała grupa Polaków, których łatwo było usłyszeć przez okno, gdy chwalili nasz samochód (ach ten kolor, każdego urzekał ;)

Jedyną wadą hotelu była cena - zapłaciliśmy chyba ponad 2 razy więcej niż średnio w innych miejscach, nie licząc dużych miast. Nie wiem czy to przez bliskość Zionu, czy przez weekendową imprezę z biegiem przez błoto odbywającą się w tym czasie, wszystkie hotele w okolicy były takie drogie. Nie mieliśmy więc w zasadzie wyboru.

Po powrocie z Bryce'a byliśmy już bardzo zmęczeni i ledwo słanialiśmy się na nogach, czego nie czuliśmy, zanim nie wsiedliśmy do samochodu. Mimo to głód zachęcił nas jeszcze do wieczornego spaceru i wybraliśmy się na kolację.

Blisko hotelu znajdowała się restauracja czy może raczej bar meksykański Albertos. Bardzo polecam jedzenie, było dobre (choć może bez szału) i w przystępnej cenie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz