sobota, 16 sierpnia 2014

WIELKI Kanion Kolorado

Wielki Kanion Kolorado jest jedną z najpopularniejszych atrakcji kojarzonych ze Stanami Zjednoczonymi. Rozciąga się na przestrzeni niemal 450 kilometrów! Rzeka Kolorado płynie do oceanu uwięziona między wysokimi ścianami, pokonując liczne zakręty składające się na wspaniały i rozłożysty krajobraz Kanionu.

Wielki Kanion Kolorado
(by Ukochany)
Wiele osób zastanawia się, jak powstał ten cud natury. Najnowsza znana mi teoria mówi, że na Wyżynie Kolorado, wypchniętej przez gigantyczne trzęsienie ziemi w całości do góry, równolegle do poziomu dna morskiego (dlatego nie ma tam klasycznych gór), utworzyło się prehistoryczne jezioro. Jezioro to znalazło słabsze miejsce w płaskowyżu, który obrało sobie za świetny punkt startowy na trasie do oceanu. I tak, przez wieki, odpływająca z jeziora woda drążyła Wielki Kanion jako prababcia rzeki Kolorado. Efekty jej działania możemy podziwiać dziś, a majestatyczne ściany Kanionu, pamiętające czasy sprzed milionów lat, przypominają o tym, jak stara jest Ziemia i jak wolno z perspektywy ludzkiego istnienia zachodzą na niej zmiany. 

Najpopularniejszym miejscem na zwiedzanie Kanionu jest jego południowy brzeg (South Rim), dostępny dla turystów przez cały rok. Wzdłuż południowej krawędzi Kanionu przebiega asfaltowa droga, którą można przejechać zatrzymując się przy licznych punktach widokowych. Można w ten sposób zobaczyć Kanion z różnych stron, pod różnym kątem i z różnej wysokości nad rzeką Kolorado. Na obszarze, gdzie Kanion jest najszerszy (nawet do 29 km) i najgłębszy (prawie 800 m), znajduje się Grand Canyon National Park i Grand Canyon Village z całą infrastrukturą, rozległą jak małe miasteczko: domkami dla turystów, muzeami, punktami gastronomicznymi, budynkami obsługi parku itd. Łatwo jest się zgubić w gąszczu małych uliczek, które w dużej części są jednokierunkowe.

North Rim, czyli krawędź północna, jest o wiele mniej popularnym miejscem do podziwiania Wielkiego Kanionu, ze względu na znacznie trudniejszy dojazd i brak możliwości przejazdu wzdłuż krawędzi – droga do niego wiedzie po prostu przez las i łąki. Jego zaletą są podobno piękne widoki, znikoma liczba turystów (coś dla osób unikających tłumów) i  brak opłaty za wstęp. My w ogóle nie braliśmy tej opcji pod uwagę, ponieważ w marcu na tym obszarze zalega jeszcze śnieg i dojazd jest bardzo utrudniony, jeśli nie niemożliwy. 

Niektórzy udają się również do Grand Canyon Skywalk położonego w zachodniej części Wielkiego Kanionu. Jest to pomost w kształcie podkowy zawieszony poza krawędzią nad przepaścią. Nie znalazł się w planie naszej wycieczki, ponieważ zwyczajnie nie był po drodze.  Uznaliśmy ponadto, że cena biletu (ceny są podobno zmienne, ale znalazłam informację, że w sumie ponad 70$, w tym opłata za wstęp do parku i opłata za wejście na taras) ma się nijak do tego, co się za to otrzymuje (czyli ładny widok, który mamy jednak również gdzie indziej). O wiele lepiej udać się do Grand Canyon NP (12$ za osobę, 25$ za samochód lub w cenie passu rocznego), gdzie czekają nas zapierające dech w piersiach widoki, wiele szlaków pieszych i pięknie położonych punktów widokowych na Kanion.

Wielki Kanion można też oglądać z helikoptera, który dodatkowo ląduje na samym dnie. Wycieczki można kupić w wielu miejscach, a na pewno na każdym rogu w Las Vegas.

My wybraliśmy pierwszą opcję - najpopularniejszą. Kierowaliśmy się w tym przypadku gustem większości i był to wybór bardzo dobry. Tłumy turystów nam nie przeszkadzały (choć był to okres Spring Break - przerwy wiosennej dla szkół, czyli czas wzmożonego ruchu), a widoki z południowej krawędzi okazały się naprawdę niezapomniane.

Do Grand Canyon Village dotarliśmy po południu. Po drodze z Kingmana temperatura zdążyła spaść do zaledwie 3 stopni Celsjusza, co wywołało u nas szok termiczny po niemal 30 stopniach w Joshua Tree poprzedniego dnia. Ciemne chmury nie wróżyły nic dobrego, a i prognozy pogody nie były zbyt optymistyczne. Postanowiliśmy się jednak nie poddawać, licząc na szczęście turysty :)

Na popołudnie zaplanowaliśmy sobie pieszą wycieczkę wzdłuż Rim Trail (szlak wzdłuż brzegu Kanionu) na Zachód od Maricopa Point. Dlatego pojechaliśmy na parking przy Bright Angel Lodge, leżący w niedużej odległości od szlaku. Do tego miejsca dojeżdża również pociąg z wielkim napisem Grand Canyon, który może być dobrą alternatywą dla niezmotoryzowanych. Udało nam się znaleźć całkiem dobre miejsce parkingowe. Być może sprzyjała nam trochę kiepska pogoda i popołudniowa godzina, kiedy część zwiedzających  wyjeżdżała już z parku. Ogólnie najlepiej przyjeżdżać rano, ponieważ, szczególnie w szczycie sezonu, można mieć trudności z zaparkowaniem.

Pociąg do Wielkiego Kanionu
Gdy dojeżdżaliśmy już do celu, zaczął padać śnieg i grad. Ludzie dookoła, opatuleni w kurtki z kapturem, chowali się gdzie mogli. Niektórzy nie przewidzieli chyba załamania pogody i wyraźnie marzli w bluzach czy krótszych spodniach. Czekaliśmy w samochodzie, nie wiedząc do końća, co zrobić. Po kilkunastu minutach grad przestał padać. Po krótkim namyśle i walce z chęcią schowania się w ciepłym miejscu postanowiliśmy zabrać kurtki przeciwdeszczowe i choć na chwilę zobaczyć Wielki Kanion, a potem udać się na gorącą herbatkę do hotelu. Byliśmy ubrani w t-shirty i szorty, ponieważ rano w Kingmanie było grubo ponad 20 stopni Celsjusza. Przezornie postanowiliśmy częściowo przebrać się jeszcze w samochodzie korzystając z łatwego dostępu do bagażnika w SUV-ie. I tak w ruch poszły długie górskie spodnie, bluzy termiczne, polary, kurtki przeciwdeszczowe, buty trekkingowe za kostkę, szaliki i czapki.

Wysiadłam z samochodu. ZZZZZZIMNO! A nawet lodowato. Potwierdziły się też poranne ostrzeżenia pogodowe przed silnym wiatrem. Wróciłam więc jeszcze po legginsy i rękawiczki. Przebraliśmy się do końca w toalecie przy zejściu na Bright Angel Trail. W międzyczasie pogoda postanowiła chyba przestać szaleć. ;) Pojawiła się jakaś nadzieja, bo akurat przestawało padać, choć turyści bez czapek wciąż trzęśli się z zimna.

W końcu podeszliśmy do brzegu Wielkiego Kanionu. Wiatr wiał tak, jakby chciał nas zdmuchnąć z góry. Cóż za wspaniały był to widok! Zapomniałam natychmiast o mroźnej pogodzie, a grad sprzed kilkunastu minut zaczynał mi się nawet wydawać całkiem ciekawą przygodą. W tym momencie, choć od gradu minęło może 20 minut, niebo przejaśniło się, a radosne słońce zaczęło nas ogrzewać jak gdyby nigdy nic.

Czułam PRZESTRZEŃ. Przytłaczającą i wspaniałą zarazem.

Byłam małym człowieczkiem patrzącym na ogrom siły przyrody. Piękno cudu natury, który miałam przed oczami, jest niesłychane i absolutnie nie przereklamowane. Niemal dwa kilometry w dół i kilkadziesiąt kilometrów przed nami rozciągał się bajeczny krajobraz złożony z niezliczonych warstw skał w czerwonawych odcieniach. Trudno było odróżnić, którym wyżłobieniem aktualnie płynie rzeka. Nie było jej widać z tego miejsca. Niezliczona liczba zakrętów i załamań skalnych ścian nie pozwalała się tego łatwo domyślić. 

Nasze pierwsze spojrzenie na Wielki Kanion
- tu przed chwilą padał śnieg i grad
(by Ukochany)
Z  miejsca, w którym staliśmy, odchodził w dół Kanionu szlak Bright Angel, którym z dołu szli ludzie w krótkich spodenkach i lekkich koszulkach. Nic dziwnego – na dole Kanionu temperatura jest znacznie wyższa niż na górze. Różnica może podobno wynosić nawet do 20 stopni Celsjusza. Na górze może leżeć śnieg, a na dole niemal zawsze panuje susza. Kawałek szlaku położony niżej był również widoczny, schodził zygzakiem w dół i przebijał się przez wykute w skale łukowate otwory. Od razu postanowiliśmy zejść nim kolejnego dnia.

To ja i turyści idący z dołu :)

Z lewej fragment Bright Angel Trail
Korzystając ze szczęśliwej poprawy pogody, która mogła przecież nie potrwać długo, udaliśmy się na Rim Trail. Szlak można zwiedzić po amerykańsku, czyli przejechać się shuttlem (ma po drodze kilka przystanków w najciekawszych punktach). My wybraliśmy najprzyjemniejszą dla nas formę zwiedzania czyli przejście szlakiem pieszo. Wjazd samochodem na drogę wzdłuż krawędzi kanionu jest w tym miejscu niedozwolony.

Trasa szlaku wiedzie wzdłuż brzegu Kanionu, przechodząc po drodze przez jego najbardziej wysunięte punkty, na których zorganizowane są tarasy widokowe, i czasem wiedzie przez niewielki lasek. Przeszkadzało nam nieco podłoże wylane asfaltem, ale w amerykańskich parkach narodowych trzeba się do tego przyzwyczaić. Władze starają się, żeby najpopularniejsze i najbardziej dostępne szlaki widokowe były dostępne np. dla wózków inwalidzkich.

Tak miejscami wyglądał szlak
A tak wyglądał w innych miejscach :)
(by Ukochany)
Z każdego punktu widokowego podziwialiśmy podobną, ale jednocześnie jakże różną panoramę. Można było oglądać te same skały z zupełnie różnej perspektywy, raz w słońcu, raz w cieniu. Gdzieniegdzie, pomiędzy ścianami Kanionu, połyskiwała daleka wstęga rzeki Kolorado.

Gdy stoi się na metrowej szerokości tarasie, otoczonym z trzech stron głęboką, niemal dwukilometrową przepaścią, gdy widzi się skały oddalone o niemal 100 km, ma się ochotę rozłożyć ręce i krzyczeć w przestrzeń, wiedząc, że po drodze nic nie zatrzyma naszego głosu. To wspaniałe uczucie, być małą istotą otoczoną nieskończonym pięknym ogromem, jak daleko sięga wzrok. 

Maricopa Point
Powell Point
(by Ukochany)
Widok z Hopi Point - wreszcie widać kawałek rzeki
Według zamieszczonej obok tablicy w oddali po lewej  widać Mt. Trumbull znajdującą się w odległości 97 km
(by Ukochany)


Zmienna pogoda dodawała krajobrazowi malowniczości. Z jednej strony mieliśmy część Kanionu oświetloną wiosennym słońcem, mieniącą się w promieniach rzekę i całą gamę ciepłych kolorów. Z drugiej strony po niebie krążyły ciężkie i ciemne, kłębiaste deszczowe chmury, kładąc ruchome cienie na ścianach Kanionu. Widać było zamglone obszary, padający gdzieś daleko deszcz i niewielki kawałek błękitnego słonecznego nieba, akurat nad nami.
Szczęśliwe dla nas przejaśnienie nad Wielkim Kanionem (by Ukochany)
Grand Canyon rozświetlony słońcem przebijającym się między deszczowymi chmurami
Po ok. 2 godzinach marszu pogoda zaczęła się psuć i nie było raczej szans na przejaśnienia, a zatem i na lepsze oświetlenie Kanionu. Uznaliśmy, że to dobry moment udanie się do hotelu.

Nocowaliśmy we Flagstaffie w motelu Howard Johnson Inn University, z którego wspominam jedynie dość dziwnego pana w recepcji i padający błotny deszcz, niewyjaśniony dla nas fenomen przyrody, który sprawił, że nasz samochód stojący na parkingu wyglądał rano jak po ciężkiej przeprawie przez zabłocony poligon. 

Rozważaliśmy na początku nocleg w Grand Canyon Village, ale było drogo, a poza tym w okresie Spring Break nie było szans na znalezienie przyzwoitego noclegu bez dużo wcześniejszej rezerwacji. Flagstaff znajduje się w odległości "jedynie" 100 km od parku, co w skali amerykańskiej oznacza tuż za rogiem, i jest popularnym miejscem noclegowym dla turystów :) Dojazd do parku zajmował nam godzinę, był to więc czas akceptowalny.

Kolejnego dnia, zgodnie z planem, postanowiliśmy zejść w dół Kanionu.

Na dół, do rzeki Kolorado, prowadzi z góry kilka różnych szlaków.  Bez zastanowienia wybraliśmy spośród nich Bright Angel Trail, który zauroczył nas poprzedniego dnia.

Przed wejściem na szlak wiszą ostrzeżenia, żeby nie próbować schodzić i wchodzić nim tego samego dnia. Zdarzają się bowiem zgony z wyczerpania. Nie znam dokładnych  przewidywanych czasów wejścia i zejścia szlakiem Bright Angel, ale podobno na zejście trzeba przeznaczyć ok. 5-6 h, a na wejście ok. 6-8 h. Widzieliśmy śmiałków, którzy wstali wcześnie, odważyli się zejść i późnym popołudniem wracali. Wyglądali na zmęczonych, ale dawali radę. Nie polecam jednak takiej wersji wycieczki, chyba że jesteś zaprawionym górołazem z dobrą kondycją.

Rozłożenie wyprawy na dwa dni bywa niestety problematyczne, ponieważ gdzieś trzeba wówczas przenocować. A przenocować można owszem, na dole, tyle że miejsca noclegowe trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym, a nawet rocznym wyprzedzeniem.

Dlatego większość przybyszów wybiera wersję kompromisową, czyli zejście do pewnego punktu szlaku i powrót tego samego dnia. Niezależnie od tego, jak daleko w dół zamierzamy dojść, ważne jest, zęby zabrać ze sobą zapas jedzenia i wody. Im dalej w dół, tym wyższa temperatura i bardziej suche powietrze. Przypomnienia o fakcie, że zapas wody jest niezwykle istotny oraz ostrzeżenia przed odwodnieniem znajdują się w wielu miejscach parku. Niby oczywiste, ale czasem ludzie nie zdają sobie sprawy z warunków pogodowych dole i przeceniają własne możliwości.

Nie zawsze trzeba dźwigać kilka litrów. Na szlakach znajdują się przystanki, niektóre zaopatrzone w toalety i ujęcia wody pitnej, często sezonowe. Warto wcześniej sprawdzić, gdzie można uzupełnić zapasy. Ujęcie wody źródlanej znajduje się też tuż przy punkcie startowym szlaku Bright Angel. 

Tablica informacyjna przed Bright Angel Trail
My również zdecydowaliśmy się na kompromisowy wariant wędrówki. Ponieważ byliśmy już zmęczeni, postanowiliśmy nie zrywać się o 3 nad ranem, uznając pokonanie całego szlaku w obie strony tego samego dnia za zdecydowanie zbyt ryzykowne. Nawet gdybyśmy bardziej wierzyli w naszą kondycję, nie mieliśmy kiedy uzupełnić zapasów wody i pożywienia. Na Bright Angel Trail przeznaczyliśmy sobie po prostu część dnia, w sumie nieco ponad 3 godziny, co uznaliśmy za czas wystarczający, żeby trochę ”liznąć” atmosferę wędrówki do Kolorado. Schodziliśmy około godziny w dół i wchodziliśmy nieco dłużej na górę. Nie wiem czy to kwestia krótkiego dystansu i małego zmęczenia, ale szliśmy prawie dwa razy szybciej niż przewidywały to czasy podawane na znakach.

Sam szlak jest bezpieczny, choć przebiega bardzo blisko krawędzi urwiska. Trzeba po prosu uważać, żeby nie stracić równowagi. Podłoże jest piaszczyste, uregulowane drewnianymi i kamiennymi wzmocnieniami. Jest dość tłoczno, przynajmniej w górnej części szlaku, gdyż wielu turystów schodzi do pewnego punktu i wraca. Można też spotkać muły transportowe, które mają pierwszeństwo przed piechurami. :) 

Temperatura niżej jest rzeczywiście znacznie wyższa niż na górze. Szybko więc zrobiło nam się gorąco i to nie tylko z powodu wysiłku (który przynajmniej przy schodzeniu był niewielki). Można było chodzić w szortach i z krótkim rękawem, co stanowiło niesamowity kontrast w stosunku do naszych ubiorów poprzedniego dnia (i bieżącego w zasadzie też – na górze wciąż było dość chłodno). 

Krajobrazy są tam przepiękne, a zejście jest tak łagodne, że trudno uwierzyć, iż można w ten sposób dobrzeć do samej rzeki. Jednocześnie, schodząc mieliśmy wrażenie bardzo szybkiego oddalania się od górnej krawędzi Kanionu, która została wysoko za nami. :) Z tego co wiem, dopiero na dalszych odcinkach szlak jest bardziej stromy. 

Poniżej kilka zdjęć ze szlaku:

Turyści na Bright Angel Trail
Widok na Wielki Kanion z Bright Angel Trail

Turyści na Bright Angel Trail
Bright Angel Trail
Bright Angel Trail
Cała wycieczka sprawiła nam tak dużo radości, że teraz naszym marzeniem jest pokonanie całego szlaku. Zapewne byłby to nasz główny cel kolejnej wizyty w Parku Narodowym Wielkiego Kanionu.

Muły też wracają do bazy ;)
Po powrocie na górę przeszliśmy się jeszcze raz krótko wzdłuż Rim Trail, z uwagi na lepszą niż poprzedniego dnia pogodę. Później wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy wzdłuż South Rimu w kierunku Page, zatrzymując się po drodze w kilku punktach widokowych, aby na koniec tego wspaniałego dnia w wieczornym słońcu pooglądać zmieniający się krajobraz Wielkiego Kanionu i wijącej się na jego dnie błękitnej rzeki. 

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Na stepach Arizony

W Arizonie na pierwszy rzut oka wzrok przyciągają dwie rzeczy: malowniczy pustynno-stepowy suchy jak wiór krajobraz i znacznie mniejsze niż w Kalifornii liczby na tablicach stacji benzynowych. 

Stepowy krajobraz Arizony
Jest to stan, w którym główną atrakcją jest Park Narodowy Wielkiego Kanionu - najpopularniejszy park narodowy w Arizonie. W tym przypadku natura postanowiła zaszaleć z naprawdę dużym rozmachem. Rzeka Colorado wije się tam malowniczą wstęgą między wysokimi wyrzeźbionymi przez tysiące lat skalnymi ścianami, a tysiące turystów przyjeżdżają każdego dnia podziwiać bajeczne krajobrazy. W Arizonie znajdują się ponadto dwa inne parki narodowe (Saguaro i Skamieniały Las) oraz wiele mniejszych pomników przyrody, nie zamieściły się one jednak w naszym planie podróży (np. słynna Monumet Valley na granicy Utah i Arizony).

Po przyjeździe z Joshua Tree NP, na trasie do Wielkiego Kanionu, nocowaliśmy w Kingmanie, w samym sercu Historic Route 66. Motel 6 West leżał przy torach kolejowych (niemal wszystkie niskobudżetowe hotele/motele leżą przy torach, więc mała jest szansa na uniknięcie hałasu w nocy - a pociągi wyją ostrzegawczo co mniej więcej pół godziny, co najmniej tak, jakby maszynista nagle dostrzegł stado krów na torach). Klimat w hotelu na pierwszy rzut oka skojarzył nam się z Breaking Bad i, jak się później okazało, nie było to skojarzenie bezpodstawne. W internecie przeczytaliśmy, że Kingman faktycznie boryka się z problemem przestępczości powiązanej z dystrybucją metaamfetaminy. 

Basen w naszym motelu (by Ukochany)

Motel w Kingmanie (by Ukochany)
Na ścianach motelu wisiały ostrzeżenia przed zbyt beztroskim postępowaniem w tej niezbyt bezpiecznej okolicy. Pospiesznie zabraliśmy więc bagaże z samochodu. Przy wejściu na schody, zauważywszy zapewne nasz nieco odmienny wygląd i obcy język, a także całkiem dobrze wyglądające jak na te okolice auto ;), zaczepiła nas para w średnim wieku, oboje ubrani jak bohaterowie z klasycznych amerykańskich filmów o prowincji. 

Zmęczeni podróżą nie chcieliśmy wdawać się w długie dyskusje,wiec odpowiedzieliśmy jedynie zdawkowo na pytanie skąd jesteśmy. Pani nie mogła się nadziwić, ze ktoś mógł przyjechać z tak daleka tylko po to, żeby pozwiedzać sobie Stany ;)

Z Kingmana wyjechaliśmy rano, wybierając Historic Route 66 jako alternatywę dla autostrady nr 40. Chcieliśmy przejechać nią jeszcze pozostały odcinek (ok 150 km), żeby pooglądać w słońcu to, czego nie udało nam się zobaczyć poprzedniego wieczoru z powodu egipskich ciemności. Odcinek Route 66 miedzy Kingmanem a Flagstaffem to jeden z niewielu dłuższych zachowanych odcinków legendarnej trasy z Chicago do Los Angeles. Większość została niestety zniszczona przez upływający czas lub zalana betonem i włączona do autostrady spełniającej standardy drogi międzystanowej. Pozostałe w użyciu fragmenty drogi nazwano Historic Route 66 i tą właśnie drogą pojechaliśmy.

Przed wyjazdem zatankowaliśmy jeszcze na starej klimatycznej stacji benzynowej, gdzie pani poinstruowała nas (jako młode osoby niepamietające takich przedpotopowych urządzeń), którą wajchę należy podnieść przy dystrybutorze, żeby ten zadziałał :) Tu po raz pierwszy dostrzegliśmy zmianę nie tylko w cenie paliwa ale też w prawie stanowym, które w Kalifornii gwarantowało darmowe powietrze do opon, a w Arizone już nie :)

Stacja benzynowa w Kingmanie przy Historic Route 66


Na drodze wyjazdowej z Kingmana (by Ukochany)
Po wyjeździe z Kingmana dostrzegliśmy rozległą żółtą chmurę unoszącą się nad horyzontem. Okazało się, że to pustynna burza piaskowa, w którą wyjechaliśmy niedługo później. Chmura piasku w połączeniu z jazdą legendarną Route 66 sprawiła nam mnóstwo radości, tworząc niezapomniany klimat amerykańskiej podróży po dzikim Zachodzie. Widoczność była ograniczona i nie wiedzieliśmy do końca, jak należy zachować się na drodze i przede wszystkim jak unoszący się wszędzie piasek wpływa na samochód. Inni uczestnicy ruchu zdawali się w ogóle nie przejmować tymi warunkami, rozjeżdżając widowiskowo setki przelatujących przez drogę krzaków, zmniejszywszy jedynie nieco prędkość jazdy. My uczyniliśmy więc podobnie. Wysuszone pustynne rośliny o okrągłych kształtach, które pchane silnym wiatrem gromadnie przelatywały przez drogę koziołkując jak piłki i odbijając się od maski i przedniej szyby, wyglądały jak stada ożywionych radosnych zwierzaczków. Trwało to wszystko około godziny, a po wyjechaniu z burzy musieliśmy wyciągać krzaczaste pozostałości z grilla :) 

Burza piaskowa na Historic Route 66 w Arizonie

A to stopklatka z filmu uwieczniająca jedno ze zderzeń z pustynnym krzaczkiem (niestety nie mam zdjęcia lepszej jakości)
Jazda przez step była nie tylko bardzo malownicza, ale i wymagająca. Boczny wiatr, niczym nie zatrzymywany, wiał tak silnie i gwałtownie, że trzeba było naprawdę mocno trzymać kierownicę. :) 

W miarę zbliżania się do Wyżyny Kolorado, krajobraz ze stepowego zmieniał się na bardziej zielony i pokryty roślinnością (Kaibab National Forest), by potem za Flagstaffem nabrać czerwonego odcienia, który znamy ze zdjęć i filmów. Wyżyna Kolorado, z uwagi na wysokość nad poziomem morza w połączeniu z suchym klimatem, charakteryzuje się prócz czerwonej barwy dość ubogą roślinnością, co razem tworzy majestatyczny marsjański krajobraz. Widoki mieliśmy rewelacyjne, mogłabym jechać taką trasą jeszcze dobrych kilka godzin.

Jedno z miasteczek przy Historic Route 66

Historic Route 66

Stepy Arizony

Historic Route 66, Arizona

Historic Route 66, Arizona
Byliśmy bardzo szczęśliwi z wyboru trasy, mimo iż musieliśmy poświecić na dojazd więcej czasu niż wybierając autostradę. Po raz kolejny potwierdziło się, że w przypadku road trip po malowniczych terenach sama jazda do celu sprawia równie dużo przyjemności, co sam cel. Route 66 jest tego najlepszym przykładem.

Z każdym kilometrem 
jazdy po Route 66 spadała temperatura. Już przez dwie godziny ochłodziło się o kilka stopni, niebo zasłane było chmurami, a przydrożne miasteczka i zajazdy przy trasie nabierały mrocznego filmowego klimatu. W miejscu, gdzie Historic Route 66 łączy się z autostradą, złapała nas ulewa połączona z tak silną wichurą, że nie byłam w stanie otworzyć drzwi do samochodu na stacji benzynowej i ledwo udało mi się utrzymać na nogach na zewnątrz :) Na szczęście pogoda szybko się poprawiła i dalsza jazda przebiegała bez problemów.

Tak dotarliśmy nad brzeg jednej z najbardziej znanych atrakcji turystycznych w USA, ale o tym w następnym poście.

piątek, 8 sierpnia 2014

Joshua Tree National Park – w krainie Drzew Jozuego

Z San Diego wyruszyliśmy w kierunku Wielkiego Kanionu, po drodze przejeżdżając przez mniej popularny park narodowy Joshua Tree. Mieliśmy do wyboru zwiedzenie parku lub pojechanie nieco bardziej na północ i odwiedzenie Calico Ghost Town. Po namyśle, jako wielbiciele natury, wybraliśmy pierwszy wariant. Obejrzeliśmy trochę filmów na YouTube i poczytaliśmy nieco o parku. Niemal wszędzie przeważały opinie, że jest to miejsce, przez które się przejeżdża, ogląda i raczej intensywnie nie zwiedza. Stąd też zaplanowaliśmy na nie nieco więcej niż pół dnia. Z przyczyn logistycznych postanowiliśmy bowiem nocować poprzedniej nocy w San Diego (wcześniej rozważaliśmy opcję wyjechania wieczorem i noclegu po drodze lub w Palm Springs), a podróż z San Diego do Joshua Tree zajęła nam kilka godzin. Na miejsce dotarliśmy już po południu. Wjechaliśmy do parku od strony północnej z Twentynine Palms, wstępując po drodze do Oasis Visitor Center. Do parku można również dostać się wjazdem przy Joshua Tree Visitor Center, położonym na zachód od Oasis, które my po prostu przegapiliśmy po drodze :). Ta druga opcja może być nieco lepsza logistycznie, gdyż nie wymaga zawracania na trasie. Z Oasis Visitor Center zabraliśmy papierowe mapy parku (rzecz bardzo ważna, dobrze zawsze mieć je przy sobie) i przy okazji zjedliśmy pustynny obiad przy drewnianym stoliku na zewnątrz.



Od początku uderzył nas skwar lejący się z nieba. Po kilku dość chłonnych i wietrznych wiosennych dniach, które spędziliśmy w LA i San Diego, upał i słońce były jednak przyjemną odmianą. Wtedy naprawdę poczuliśmy, że jesteśmy na pustyni. Na szczęście (działająca) klimatyzacja w samochodzie wspaniale ratuje przed przegrzaniem. Parki pustynne, takie jak Joshua Tree czy Death Valley najlepiej zwiedzać właśnie wiosną – latem temperatury są już zbyt wysokie, nie tylko dla człowieka, ale również dla samochodu :) Później dowiedzieliśmy się, że wybraliśmy się tam w dobrym czasie również z innego powodu – przy wyższej temperaturze w parku jest więcej węży i łatwo natknąć się na niebezpieczne zwierzę na szlaku.

Na bramce kupiliśmy bilety i pani Park Ranger zrobiła nam wykład na temat zawodności GPS i innych urządzeń elektronicznych na pustyni oraz postraszyła straszną śmiercią, gdybyśmy się zgubili i nie mieli ze sobą papierowych map. Park rangerzy robili na mnie zawsze duże wrażenie swoim zaangażowaniem i miłością do pracy. :) A porady pani są bardzo słuszne – często zdarzają się turyści nieprzygotowani do podróży, którzy przyzwyczajeni do tego, że w Ameryce wszędzie mogą dojechać samochodem dzięki znakomitej infrastrukturze oraz kupić coś do jedzenia i picia, nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństw. I faktycznie – w pustynnych parkach giną turyści – z braku wody, przegrzania, wycieńczenia. Dlatego trzeba być ostrożnym i nie zbaczać w nieznane rejony.

Na miejscu okazało się, że nasi internetowi anonimowi informatorzy mocno nie docenili parku. Było w nim przepięknie. Pogoda była wspaniała. Intensywnie niebieskie niebo kontrastowało z jasnym piaskiem i żółtawym kolorem skał. Jechaliśmy kilometrami przez pustynię i rozległe lasy drzewek Jozuego, wznoszących swoje krzywe ramiona ku niebu. Joshua Tree to (wbrew nazwie) nie drzewo, a gatunek krótkolistnej i długowiecznej jukki, która przybyłym na pustynię w XIX wieku Mormonom przypominała rozmodlonego Jozuego.

Drzewo Jozuego

Znak rozpoznawczy parku to nie tylko charakterystyczne drzewka, ale również wspaniałe żółtawe formacje skalne, opływowe głazy o fantazyjnych kształtach, między którymi wiodą piesze szlaki. Najbardziej znana jest skała przypominająca kształtem ludzką czaszkę (Skull Rock).

Park narodowy Joshua Tree
(by Ukochany)

Skull Rock
(by Ukochany)
Przez park prowadzą asfaltowe drogi, a po obu stronach co jakiś czas wybudowane są zatoczki, które służą za punkty widokowe. Jest też nieco dróg gruntowych, ale jeśli masz wypożyczony samochód, i tak zapewne będziesz je omijać. Sposób zwiedzania zależy od ilości dostępnego czasu. Przy wjeździe oprócz mapy dostaje się informator z aktualnymi warunkami pogodowymi, drogowymi, przyrodniczymi, opisem atrakcji, geologii, flory i fauny. Są tam też opisy szlaków i propozycje tras zwiedzania dla różnych opcji czasowych. Opcja przejechania się drogami asfaltowymi i zatrzymywania w punktach widokowych jest polecana osobom, które mają do dyspozycji ok. pół dnia. W jeden dzień można przejść się dodatkowo krótszymi szlakami (to udało nam się zrealizować). Moim zdaniem w parku spokojnie można spędzić nawet kilka dni, jeśli lubi się tego typu przyrodę. Gdzie nocować? W parku znajdują się kempingi, można tam nocować w przyczepie, samochodzie, namiocie. Warunkiem jest przywiezienie ze sobą dużej ilości wody. Joshua Tree NP jest też bardzo popularny wśród wspinaczy, którzy mają pod dostatkiem skał i wspaniałych widoków.

Tablica w jednym z punktów widokowych

Formacje skalne w Joshua Tree NP
Jadąc główną drogą, zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach i punktach widokowych (Skull Rock, Hidden Valley).

Na jednym z parkingów zaczepiła nas na pani w dużym, lekko przyrdzewiałym pickup trucku, jakie widuje się w filmach o farmerach. Razem z panią, która sądząc po wyglądzie i akcencie pochodziła z mniej zurbanizowanej części amerykańskiego Południa, w samochodzie siedziało trzech naprawdę rosłych młodzieńców. Wszyscy z zachwytem wpatrywali się w nasze auto, zachwalając głośno jego kolor i wypytując, gdzie kupiliśmy takie cudo. Na wieść, że jesteśmy z Polski całej czwórce z hukiem opadły szczęki, a pani wyraziwszy zachwyt nad naszą długą podróżą, pożegnała nas radosnym "God bless you!"

Do przejścia w całości wybraliśmy jeden szlak (na tyle wystarczyło nam czasu) - do Barker Dam. Wiódł on do malowniczego jeziorka, małej zielonej oazy w środku pustyni, gdzie zobaczyć można dzikie kaczki i inne wodne ptactwo. Jeziorko jest pochodzenia sztucznego i było kiedyś utworzone przez hodowców bydła. Szlak jest krótki (1,5 mili) i bardzo ładny, w sam raz na spacer. Jest to szlak typu loop trail (pętla), czyli idzie się i wraca do tego samego miejsca inną drogą. 

Jeziorko przy Barker Dam
Szlak przy Skull Rock...
...który tak wygląda dalej
Później pojechaliśmy do Keys View . Jest to wzgórze, na które wjeżdża się samochodem.  Rozciąga się z niego przepiękny widok na pustynię Mojave. Niesamowite jest wzmagane silnym, niczym nie zatrzymywanym wiatrem, uczucie ogromnej otaczającej nas przestrzeni, na której widać jedynie piaszczyste wzgórza. Dotarliśmy tam już późnym popołudniem, więc zachodzące słońce podświetlało wspaniale białą mgłę wlewającą się na pustynię między wzgórzami akurat od strony zachodu. Wyglądało to wspaniale, jak rozświetlony złotymi promieniami delikatny puchowy dywan. Po zapoznaniu się z tablicami informacyjnymi dowiedzieliśmy się, że owa mgła to nic innego jak smog z Los Angeles przenoszony wiatrem nad pustynię. Cóż, czar prysł, ale widok, choć nieco ograniczony smogiem,  i tak był niezapomniany. 

Panorama z Keys View
(by Ukochany)
Park Joshua Tree składa się z dwóch części, w północnej, którą opisałam wyżej, znajdziemy drzewka Jozuego i malownicze formacje skalne. Zbaczając bardziej na południe zobaczymy, że krajobraz się zmienia. Ogromne przestrzenie są opanowane przez niewielkie kaktusy Cholla. Nie zostało nam zbyt wiele czasu na odwiedzenie tej części parku i spieszyliśmy się, żeby przed zachodem słońca zobaczyć choć jej fragment. Jednocześnie trochę żałowaliśmy, że nie możemy zostać tam dłużej, i że wcześniej nie wiedzieliśmy, jak jest tam pięknie :) Zjeżdżaliśmy drogową serpentyną w dół, więc niekończące się pola kaktusów były akurat oświetlone miedzianymi promieniami zachodzącego słońca, co przedstawiało sobą przecudny widok. Niestety nasze aparaty nie zdołały uchwycić tej przestrzeni i malowniczości. Dojechaliśmy do ogrodu kaktusów Cholla (Cholla Cactus Garden), gdzie już prawie o zmierzchu przechadzaliśmy się między kaktusami. Wspaniały widok. Plan minimum zaliczony, nawet z nawiązką :) Gdybym miała jeszcze raz odwiedzić Joshua Tree NP, postarałabym sobie wygospodarować na to przynajmniej jeden cały dzień.

Cholla Cactus Garden
(by Ukochany)
Cholla Cactus Garden
Cholla Cactus Garden
W drogę powrotną udaliśmy się tą samą trasą z powrotem na północ, kierując się na nocleg w kierunku Kingmana. Nawigacja pokierowała nas na ciemną i prostą po horyzont (chyba, bo nie było widać aż tak daleko ;) Historic Route 66. Dziwnie jechało się przez pustynię w zupełnych ciemnościach. W Polsce zawsze gdzieś są jakieś światła, choćby jadących samochodów. W USA przez kilka godzin można nie spotkać ani jednego. Mijaliśmy jakieś auto może raz na pół godziny. Na dworze było niemal 30 stopni ciepła, a na niebie można było zobaczyć chyba najdalsze znane gwiazdy ;) Już po dwóch godzinach jechania prostą drogą broniliśmy się przed zaśnięciem ostatkiem sił. Otrzeźwił nas dopiero widok samochodu policyjnego stojącego na poboczu w środku pustyni i czyhającego na piratów drogowych. Na szczęście nie ulegliśmy wcześniej pokusie lekkiego przyspieszenia na pustej drodze, mimo ogromnej chęci dotarcia wreszcie do hotelu. Po tej przygodzie pokusa już nie występowała. :)

Już po powrocie do Polski dowiedziałam się, że w pobliżu jest Oatman Ghost Town (nie trzeba było jechać aż do Calico). Niewielki mielibyśmy z tej wiedzy pożytek, bo i tak nie mieliśmy nadprogramowego czasu, ale może następnym razem się uda :) 

Moja rada – jeśli wybierasz się na szlaki i zamierzasz wysiadać z samochodu, zabierz buty trekkingowe, najlepiej za kostkę. Nie tylko łatwiej będzie Ci się poruszać, ale unikniesz bliskich spotkań trzeciego stopnia z mniejszymi i większymi rdzennymi mieszkańcami pustyni, którzy nie zawsze mogą być przyjaźnie nastawieni do Twoich stóp ;). I pamiętaj – weź duży zapas wody.


Mniej groźny mieszkaniec pustyni Mojave




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

San Diego, czyli powiew Meksyku

Do San Diego wyruszyliśmy w niedzielę, piękną i malowniczą drogą wzdłuż oceanu. Miasto leży przy granicy z Meksykiem, dlatego też wielu turystów przekracza granicę i udaje się do Tijuany – meksykańskiego odpowiednika miasta Świętego Dydaka ( to podobno polski odpowiednik imienia Diego). Nam niestety nie wystarczyło na to czasu, ale i tak wspominam San Diego z wielkim sentymentem. Pojechaliśmy trochę nieprzygotowani, planując zwiedzanie spontaniczne. Sprawdziliśmy na Tripadvisor, jakie są najpopularniejsze atrakcje miasta  i wybraliśmy te, które wydały nam się ciekawe i które byliśmy w stanie objechać w ciągu 1,5 dnia, jaki mieliśmy do dyspozycji.

Postanowiliśmy ominąć popularne Sea World* i Zoo, ponieważ w każdym z tych miejsc najlepiej spędzić cały dzień. Udaliśmy się na początek do Starego Miasta. Czułam się tam trochę, jak przeniesiona nagle do filmu o Zorro. Piękno tego miejsca jest naprawdę urzekające. Stare Miasto to historyczne budynki, wszystkie w stylu meksykańskim lub w klimacie dzikiego zachodu, pomalowane na biało, odbijające się od otaczającej zieleni, ogromnych kaktusów  i połaci pomarańczowego  piasku, które pozostawione w niektórych miejscach mają zapewne przywodzić na myśl pustynię.  W budynkach, zupełnie nie psując klimatu i nie wyróżniając się z otoczenia, znajdują się sklepy z pamiątkami, restauracje oraz muzea. Można tam kupić poncho, białe falbaniaste bluzki i długie kolorowe spódnice (żeby wyglądać jak Catherine Zeta Jones w Masce Zorro), kolorową biżuterię, przyprawy, wyroby garncarskie, albo magnesiki z meksykańskimi Mariachi.


Restauracja

Wycieczka po Old Town San Diego

"Gospodarz" sklepu :)
W innych budynkach zapoznać się można  z historią i kulturą tego pięknego miejsca. W starej szkole pani ubrana w stój z epoki oprowadza wycieczkę dzieci. Można wejść do odrestaurowanego domu. muzeum powozów albo biura szeryfa. Można też zjeść przy dźwiękach latynoskiej muzyki dobywającej się z głośników w kąciku restauracyjnym.

Wnętrze domu - muzeum
Studnia za domem (by Ukochany)

U Szeryfa

Spodobała nam się idea skomercjalizowania historycznych budynków. Było to zrobione w sposób bardzo skoordynowany, wszystko zorganizowano w stylu pasującym do budownictwa i nic bardzo współczesnego nie rzucało się w oczy. Wręcz przeciwnie – restauracje czy sklepy tchnęły życie w martwe budynki, które inaczej byłyby pewnie smutnym muzeum. I dodatkowo zapewniają środki na utrzymanie historycznego Old Town.

Samo stare miasto jest dość małe, więc wystarczy na nie przeznaczyć 2 godziny, chyba że planuje się obiad J W okolicy starego miasta znajduje się mnóstwo sklepów i restauracji, wszystkie utrzymane w stylu z epoki.

W San Diego można też znaleźć wiele pięknych miejsc dla wielbicieli zieleni, surfingu i oceanicznej dzikiej natury, jak również punktów widokowych na Ocean. Wybraliśmy na pierwszy ogień okolice La Jolla (czyt. la hoja). Ze Starego Miasta pojechaliśmy na Mount Soledad, czy na wzgórze z pięknym widokiem na miasto i ocean. 

Mount Soledad

Panorama z Mount Soledad (by Ukochany)

Zachęceni opisami La Jolla shores udaliśmy się potem na plażę. Nie zrobiła ona na nas piorunującego wrażenia, nie różniła się od wszystkich innych miejskich plaż, a pogoda nas nie rozpieszczała. Było dość zimno, mgliście i wietrznie, nawet jak na marzec, a słońce uparcie nie chciało wyjść za grubej warstwy chmur. Mieliśmy jeszcze w planach Point Loma, ale zrezygnowaliśmy ze zwiedzania miejsc nad oceanem z uwagi na pogodę i chęć zobaczenia czegoś innego niż plaża i ocean w mieście (po trzech dniach już nasyciliśmy oczy tym widokiem). Na pewno moje wrażenia byłyby inne w upalne letnie przedpołudnie :)

Na szczęście po południu niebo się rozjaśniło i wróciła piękna pogoda. Chcieliśmy jeszcze pojechać do Botanical Building (kochamy ogrody botaniczne i odwiedzamy je wszędzie, gdzie się da). Wiedzieliśmy jedynie, że znajduje się on w pobliżu Zoo i spodziewaliśmy się małej palmiarni. I tak, zupełnie przypadkiem, trafiliśmy do Balboa Park, wspaniałego miejsca, pełnego zieleni i spokoju. Spodobało się nam tam tak bardzo, że spędziliśmy tam kilka godzin.  Balboa Park to piękny i bardzo zielony kompleks złożony z kilkunastu muzeów i kilkunastu wspaniałych ogrodów.

Budynki muzeów są zbudowane w bogatym w ozdoby stylu Spanish Renaissance (nigdy nie słyszałam polskiego odpowiednika) i wyglądają przepięknie – przynajmniej z zewnątrz . Nie weszliśmy do żadnego z nich, gdyż jako wielbiciele słońca i natury wybraliśmy się po wycieczkę po ogrodach.  I tu ostrzeżenie - pracuj nad kondycją – można się trochę nachodzić J.  

Architektura Balboa Park

Mamy w Balboa Park piękny ogród różany – chlubę parku i ogród kaktusowy położony na brzegu skarpy, która schodzi na dół do drogi. Mamy Zoro Garden, gdzie tuż obok mnie przyleciał do kwiatka koliber, którego niestety wystraszyłam próbując nerwowo uruchomić aparat.  Są tam wspaniałe sadzawki, długie malownicze alejki i nawet mini-wąwóz z roślinnością tak ogromną i dziką, że skojarzył mi się z parkiem jurajskim J Spacery były wspaniałe i zajęły nam tyle czasu, że nie zdążyliśmy dotrzeć do Botanical Garden, nieświadomi, że jest otwarty tylko do 16 (przyszliśmy o 16:05). Mała to jednak strata biorąc pod uwagę mnogość pięknych zakątków, które udało nam się zobaczyć. 
Rose Garden w Balboa Park
Alcazar Garden w Balboa Park (by Ukochany)
Desert Garden w Balboa Park
Balboa Park
Balboa Park
Dla zainteresowanych na stronie Balboa Park znajduje się mapka z atrakcjami, gdzie można od razu włączyć Street View J (http://www.balboapark.org/maps?tid=14). W punkcie informacji dla turystów można dostać mapkę parku ze wszystkimi atrakcjami i z krótkim opisem jego historii. W kompleksie znajduje się również jedna z najpopularniejszych atrakcji San Diego – zoo, które słynie ze swojego safari. Jedzie się na wozie po terenie, gdzie zwierzęta poruszają się na wolnej przestrzeni, można karmić żyrafy i poczuć namiastkę Afryki.  Jest to jednak dość droga rozrywka.

Kilkugodzinna wycieczka po ogrodach okazała się tak męcząca, że na tym zakończyliśmy zwiedzanie :)

Gdzie nocować

To jak zwykle kwestia gustu i osobistych wymagań J My mieszkaliśmy w rejonie zwanym Hotel Circle. Stoi tam hotel obok hotelu, wszystkie położone blisko ruchliwej trasy, co sprawia, że jest w nich nieco głośno. Zdecydowaliśmy się na Travelodge Mission Valley (obecnie Atwood Hotel) ze względu na położenie oraz dobre opinie i bardzo dobrze go wspominamy. W hotelu są duże wygodne pokoje, mikrofalówki ( co prawda 2 na cały hotel, ale my nigdy nie staliśmy w kolejce),  pralnia (to ważna rzecz w długiej podróży ;) i bezpłatny parking. Ceny są całkiem przystępne. Wady? Nieco papierowe ściany, ale to powszechna przypadłość większości budżetowych hoteli/moteli w USA.

Parkowanie

Z tym w San Diego nie mieliśmy problemów, wszędzie były bezpłatne parkingi, bądź to wydzielone, bądź przy krawężniku.  

*Sea World to park rozrywki z basenami, zjeżdżalniami, kolejkami górskimi i pokazami delfinów, bardzo popularne rodzinne miejsce rozrywki.