niedziela, 20 sierpnia 2017

Las Terrenas

Playa Bonita

O Las Terrenas nie wiedziałam zbyt wiele, poza tym, że to ładna i popularna turystyczna miejscowość. I rzeczywiście, znaleźliśmy tam pierwsze naprawdę rajskie krajobrazy. przy których chowa się ze wstydu nie tylko Punta Cana, ale i wszystkie poprawione przez grafików plakaty biur podróży. 


Nasza pierwsza dominikańska pochyła palma. Przy kolejnych wyglądałaby na mocno zabiedzoną, ale wtedy była najwspanialsza :)

Pierwsze wrażenia

Las Terrenas leży na północnym wybrzeżu wyspy, w rejonie z klimatem tropikalnym. Oznacza to, że prawie codziennie, również zimą,  możesz spodziewać się krótkiej ale intensywnej tropikalnej ulewy. Powietrze jest upalne i wilgotne, a okoliczna roślinność rośnie bujnie i malowniczo, zarówno w lasach jak i przy brzegu oceanu. 

Wybraliśmy się tam porannym autokarem z Santo Domingo, jadąc całkiem przyzwoitą drogą przez środek wyspy. Nie mieliśmy zupełnie żadnego planu i postanowiliśmy iść na żywioł, otwarci na przygody :)


Widok z autobusu do Las Terrenas - po drodze trochę pól ryżowych, ale większość krajobrazu wygląda zupełnie jak polskie łąki :)
Już na dworcu przechwyciło nas dwóch motoconchistów z propozycją podwiezienia do miasta za 200 peso od osoby. Ponieważ upał doskwierał, a do przejścia było trochę drogi, pojechaliśmy z nimi i naszymi plecakami, negocjując cenę do 100 peso za osobę. I tak przepłaciliśmy przynajmniej dwukrotnie, ale wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda lokalny rynek mototaksówkarzy :) Później nauczyliśmy się, że dwie osoby z dwoma plecakami mogą spokojnie jechać z kierowcą na jednym motocyklu :) a kurs po miasteczku kosztuje ok.30 peso (do dworca można zapłacić 50).

Plus był taki, że cieszyłam się z przejażdżki jak dziecko, choć w Polsce zarzekałam się, że nigdy w życiu nie wsiądę na motocykl, i to jeszcze bez kasku! Cóż, trzeba się było przyzwyczaić, wziąć ryzyko na klatę i nawet znaleźć w tym frajdę :) Byle tylko uważać na nogi i boczne otarcia. 


Dominikańska "sztuka ulicy" - popularna pamiątka
Sklep z AGD 
Siłownia
Wypożyczalnia samochodów

Epipremnum złociste w naturze - trochę większe niż w domu
Jeden z wielu bezpańskich psiaków wałęsających się po ulicy

Szukaliśmy z naszymi mototaksówkarzami taniego hostelu/pensjonatu, który znaleźliśmy na jednym z polskich blogów. Okazało się, że nikt w okolicy o takim nie słyszał, więc zmuszeni byliśmy szukać sobie czegoś innego. Poszukiwania zaowocowały malowniczą przejażdżką po całym miasteczku. Dookoła było pięknie. Jak to na Karaibach - małe proste parterowe domki w jaskrawych kolorach - różowe, żółte, zielone i niebieskie, blaszane maleńkie sklepiki czy bardziej stoiska z owocami, kostką mydła, dwiema butelkami szamponu, klapkami i wodą w butelkach. Mijaliśmy też lokalny szpital - niski niewielki budynek wielkości szkolnej sali gimnastycznej, pomalowany na niebiesko i zupełnie się ze szpitalem niekojarzący. Bliżej centrum miasteczka było już bardziej turystycznie - mijaliśmy siłownie, wypożyczalnie samochodów, większe sklepy, domowe komercyjne pralnie. Pojawiało się też więcej turystów na kładach i w wypożyczonych błyszczących SUV-ach, pomiędzy którymi slalomem jeździli motoconchiści z dwójką lub nawet trójką pasażerów na jednej maszynie. Na ulicy panował prawdziwy chaos i wolna amerykanka, a hałas, choć na swój sposób uroczy i ciekawy, był większy niż na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. :) Zdecydowanie potrzebowaliśmy cichszego otoczenia. W końcu dotarliśmy na ulicę przy plaży. Od razu urzekło mnie to miejsce i cudowny widok oceanu. Nie przeszkadzały mi nawet dziesiątki brzęczących motocykli śmigających po drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża. Pytaliśmy o pokoje w okolicznych hotelach, ale większość cen zaczynała się od 70 EUR za noc, a i o to było ciężko. Wystrój i standard hoteli był dostosowany do klienteli z Niemiec i Wielkiej Brytanii, więc na coś tańszego nie było co liczyć. Pora była jeszcze wczesna, więc postanowiliśmy szukać do skutku i w razie czego wrócić w okolice dworca, gdzie z powodu oddalonej lokalizacji ceny były niższe, a i klimat bardziej lokalny i mniej turystyczny. Zajrzeliśmy jednak jeszcze do hotelu Casa Robinson, w którym mieli się zatrzymać nasi poznani w Santo Domingo znajomi. Ukochany również czytał o tym miejscu na jednym z blogów (niestety teraz nie jestem już w stanie przypomnieć sobie, na którym), więc coś w nim musiało być. 

Zajrzeliśmy i zostaliśmy, mimo że planowaliśmy wcześniej nocleg z nieco skromniejszym budżetem. Casa Robinson urzekła nas od pierwszego wejrzenia i było to zdecydowanie najlepsze miejsce, w jakim nocowaliśmy w Dominikanie. Zostaliśmy tam 4 dni i aż żal było wyjeżdżać. Poszczęściło nam się, bo nie mieliśmy rezerwacji i na te 4 dni były jeszcze ostatnie wolne miejsca. 

Uliczka prowadząca do Casy Robinson

Wejście do Casy Robinson

Ogródek Casy Robinson

Hamak przed pokojem

Przytulne wnętrze - moskitiera nasza, po prawej drzwi do łazienki

Wnętrze pokoju
Klimatyzacja jest zbędna - wiatrak spełnia swoją rolę:)

Na tej samej małej uliczce co Casa Robinson, nieco dalej od plaży, było jeszcze kilka hotelików i pensjonatów prowadzonych przez lokalną ludność. W większości nie było już miejsc, więc nie mogę się wypowiedzieć na temat jakości i cen. Okazja na nocleg trafiła się tylko w jednym, wyglądającym naprawdę bardzo egzotycznie. Był to piętrowy budynek, z dość obskurnymi pokojami i zimną wodą. Warunki nie najlepsze, ale - przy ograniczonych funduszach lub braku miejsc - znośne. Właścicielka hotelu (oraz stadka drobiu i chyba pralni) chciała za pokój 1000 peso. Znegocjowaliśmy do 700 (wówczas ok. 70 zł) peso z uwagi na niski standard, ale i tak zdecydowaliśmy się pozwolić sobie na trochę frajdy na wakacjach i wrócić do Casy Robinson. 

Casa Robinson to w zasadzie nie typowy hotel, ale kompleks uroczych  krytych palmową strzechą piętrowych domków położonych w pięknie utrzymanym tropikalnym ogrodzie. Dostaliśmy pokój w jednym z nich na parterze. Kosztował 1500 peso, czyli odpowiednik 35 euro i był absolutnie wart swojej ceny. W środku było czyściutko i przytulnie, w roku stała lodówka, w łazience była ciepła woda, a wifi działało całkiem nieźle. Wszystkie okna wyły wyposażone w moskitiery i żaluzje (w domkach nie ma szyb, jak w wielu hotelach w Dominikanie, ponieważ w tym klimacie nie są potrzebne). Ale najpiękniejsze było otoczenie domków. Można było siedzieć wieczorem na fotelach ustawionych przed domkami i podziwiać zachody słońca. Towarzystwa dotrzymywał wtedy również uśmiechnięty strażnik, który po zmroku przechadzał się po terenie ośrodka z pokaźną giwerą, którą - jak mówił- odstraszał nieproszonych gości. 

Do plaży było jakieś 50 metrów, więc ogólnie - rewelacja. Supermarket, inne sklepy z jedzeniem, restauracje oraz comedory znajdują się przy dwóch głównych, biegnących równolegle do siebie ulicach w miasteczku, jakieś 15 minut spacerem od Casa Robinson. 

Hotel oferował dobrą kawę i miał nawet restaurację, ale nigdy w niej nie jedliśmy. Na śniadanie kupowaliśmy od ulicznych sprzedawców pyszne empanady, a także papaje i inne owoce. Obiady lub kolacje jedliśmy w comedorach, oczywiście im dalej od centrum tym lepiej i taniej. Próbowaliśmy kupować tańsze jedzenie w sklepie, ale nie bardzo się to opłacało. Po pierwsze - empanady i jedzenie w comedorach jest generalnie tanie i dobre. Po drugie, jedzenie w supermarketach było dość drogie, a wybór produktów nadających się do przechowania w hotelu niewielki. Próbowaliśmy z jogurtem i płatkami śniadaniowymi. Niestety w Dominikanie (zapewne ze względu na klimat) jogurty występują jedynie w postaci mocno słodzonej i nie byłam w stanie tego przełknąć. Lodówka w pokoju przydała się jednak i była dla nas dużym luksusem, ponieważ pozwalała cudownie chłodzić wodę, przydźwiganą w baniakach z supermarketu. 

Postanowiliśmy nieco zaszaleć i zamówić obiad w "normalnej" restauracji dla turystów, prowadzonej przez lokalną rodzinę. Cena przyzwoita, jedna z niższych w okolicy, ale wciąż 3 razy wyższa niż w comedorze :)

Plaża w Las Terrenas była cudowna, pełna palm kokosowych, woda cieplutka i przyjemna. Po prostu sielanka. Mało było na niej turystów, gdzieniegdzie stały przyjemne kameralne plażowe knajpki, a między palmami wałęsały się stadami bezpańskie psy - na szczęście niegroźne, jeśli się ich nie zaczepiało. Drugiego dnia po przyjeździe wybraliśmy się na nią o świcie, prosto z łóżek. Było cicho i pięknie, lekko zachmurzone niebo mieniło się na różowo, a rześki ocean szumiał jeszcze głośno, niezagłuszany jak za dnia przez motocyklistów.


Towarzystwo dla turystów

Las Terrenas - plaża o świcie

Wybrzeże w Las Terrenas na wysokości Casy Robinson

El Limón

Drugiego dnia naszego pobytu postanowiliśmy wybrać się do słynnego w okolicy wodospadu El Limon. Nie znaliśmy jeszcze magii guagua, więc pojechaliśmy taksówką, płacąc za 4 osoby ok 1500 peso w obie strony. Nie popełniaj naszego błędu i jedź na miejsce guagua, które odjeżdżają co ok. 15 minut do pół godziny. 

Wodospad mieści się w parku wśród malowniczych wzgórz i prowadzi do niego kilka pieszych szlaków o różnej długości i stopniu trudności. Wybierz więc taki, który Ci najbardziej odpowiada. Nie wiedzieliśmy o tym wtedy i nasz kierowca taksówki wywiózł nas bez pytania do miejsca, gdzie zaczynał się najdłuższy i najbardziej wymagający terenowo szlak (choć dla przeciętnego człowieka wciąż łatwy do przejścia). Oczywiście nie zrobił tego bez powodu. Na miejscu okazało się, że w domu obok mieszka jego kuzyn, który zupełnie przypadkiem jest przewodnikiem i zaprowadzi nas do wodospadu za jedyne kilkaset dodatkowych peso. Do tego musimy zamówić konie (po 40 USD od łebka), ponieważ szlak jest trudny, niezwykle długi i możliwy do przejechania jedynie na koniu. Po krótkiej naradzie oburzeni nieco natarczywością i zachłannością miejscowych, którzy nie chcieli jedynie zarobić na życie ale po prostu bez skrupułów oskubać naiwnych turystów. Podziękowaliśmy grzecznie i stanowczo ruszając pieszo ścieżką biegnącą przez podwórka i niewielką wioskę. 


Dom Marii i Miguela przy wejściu na szlak do El Limon

Domek w rajskim otoczeniu w pobliżu ścieżki
Nasz przyjemny spacer został niedługo potem przerwany przez kolejnego samozwańczego nastoletniego przewodnika. Zatrzymał nas przy wejściu na szlak, w miejscu gdzie pasły się małe koniki do wożenia turystów. Zażądał również 40 USD od osoby za konia i doprowadzenie nas do wodospadu. Cena była kosmiczna, więc wdaliśmy się z nim w długą i ciężką dyskusję. Chcieliśmy iść pieszo, ale "przewodnik" nijak nie chciał się odczepić, grożąc nam błotem nie do przebycia i niechybną śmiercią w górach. Do dyskusji włączyły się dwie Polki, które również niskobudżetowo przemierzały Dominikanę z plecakami i miłym zbiegiem okoliczności pojawiły się na szlaku dokładnie wtedy, kiedy my. Wspomogły nas swoim znacznie lepszym hiszpańskim. W końcu uzgodniliśmy, że nie zapłacimy natrętowi  nic ze względu na jego usilne próby oszukania nas na sporą kwotę i pójdziemy do wodospadu sami (tak, Dominikana to biedny kraj, ale naciągacze akurat najmniej potrzebują wspomagania - swoje na pewno z turystów zedrą). Ukochany słusznie sugerował, żeby po prostu podążyć za końmi z turystami, prowadzonymi przez przewodników (oczywiście pieszych i odpornych na "błoto"). Niestety w trakcie negocjacji ostatnie konie zniknęły nam z oczu, a na drodze stanął strumień. Żadnego szlaku nie było dalej widać i tu pojawił się mały problem. Poszliśmy więc jedyną wydeptaną ścieżką stromo w górę wzgórza. W połowie drogi dogoniła nas jednak samozwańczy przewodnik i usilnie przekonywał, że idziemy złą drogą. Tym razem nas przekonał, bo ścieżka nie bardzo nam się podobała :) Po kolejnych długich negocjacjach uzgodniliśmy, że przewodnik zaprowadzi nas wszystkich (5 osób) pieszo za 300 peso, albo wcale. Przewodnik obruszył się i uznał to za potwarz, ale się zgodził. Zostawił nas zresztą później po godzinie, w połowie drogi, ewidentnie stwierdziwszy, że nie opłaca mu się wspinać za taką marną kasę i woli sprzedawać konie kolejnym turystom. 

Tak więc poszliśmy. 

I co się okazało? Szlak do wodospadu był cudownie utrzymaną szeroką ścieżką, ze schodkami i barierkami w trudniejszych miejscach. Niezbyt strome, kilkukilometrowe podejście trwało niecałe 2 godziny. Jedyną przeszkodą okazał się strumień, który odgrodził nas od początku szlaku. Gdybyśmy zobaczyli, którędy konie przeszły przez strumień moglibyśmy pójść dalej z zamkniętymi oczami bez żadnego przewodnika. Tak też polecam zrobić, bo szlak jest przepiękny i bardzo malowniczy. Początek ścieżki znajduje się za strumieniem po prawej stronie i kieruje na prawo. Strumień trzeba przejść kilka razy. Woda sięga max do połowy uda, jest czyściutka i ciepła, choć jednocześnie przyjemnie chłodząca stopy. Zaskoczyło mnie to, bo po górskim strumieniu spodziewałam się lodowatej wody :) Dno jest kamieniste, więc po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy przechodzić przez strumień w butach, które wysuszyły się już kolejnego dnia. Chłód wody zrobił mi bardzo dobrze, ponieważ ból stopy nabyty na plaży w Punta Canie po tym spacerze zupełnie ustąpił.

Wodospad widoczny jest najpierw ze wzgórz, a później schodzi się do jego postawy. Trzeba wtedy przebrnąć przez wartki spływający w dół strumień trzymając się rękami położonego w poprzek strumienia pnia drzewa. Polecam w tym miejscu szczególnie uważać, jeśli nie chcecie zaliczyć kąpieli w pełnym ekwipunku :) Pod wodospadem można popływać i tak też robi większość przychodzących tam turystów. Przepiękne miejsce.

Mapka ze szlakami. Szliśmy bladoróżowym szlakiem Sendero del Cafe (na samej górze, linia już mocno wyblakła)

Strumień, który kilka razy przecina szlak do El Limon

Napotkasz go na szlaku kilka razy
Zmęczony dźwiganiem turystów pod górę konik odpoczywa i czeka kolejną rundę 

Widoki po drodze

A tak wygląda szlak do El Limon (jeden z kilku) oraz turysta na koniu ze swoim przewodnikiem za przynajmniej 40$
Praktycznie cała ścieżka jest wybrukowana
Dookoła dżungla

Po drodze drzewa kakaowca
I kawa

I nareszcie! Widać wodospad :)

Tak wygląda z bliska

A tu w całej okazałości - z pływakiem gratis
Przeprawa w drodze powrotnej. Włoska para pozazdrościła nam kąpieli, zsiadła z koni i robiła sobie selfie w strumieniu :)

Kolejnego dnia wybraliśmy się do Samany na rejs w poszukiwaniu humbaków, ale temu zdecydowałam poświęcić osobny post.

Playa Bonita 

Nasz ostatni dzień w Las Terrenas postanowiliśmy spędzić na Playa Bonita - słynnej plaży, położonej kilka kilometrów od miasta. Można na nią pojechać motoconcho lub np. rowerem, ewentualnie pójść pieszo. A naprawdę warto. 

Plaża przywitała nas deszczem i chłodem mimo dobrej prognozy i nieco straciliśmy nadzieję na zapierające dech widoki. Usiedliśmy jednak na brzegu, przed jednym ośrodków wypoczynkowych wyposażonych w drogą i luksusową restaurację z widokiem na ocean. Cała plaża jest obstawiona podobnymi restauracjami i luksusowymi willami, ale oddziela ją od nich chodnik i pas palm kokosowych, więc nie przeszkadzają tak jak w Punta Canie i prawie się ich nie zauważa. 

Poszczęściło nam się, ponieważ po pół godzinie po deszczu nie było już śladu, chmury zniknęły i zaświeciło piękne karaibskie słońce. Jedynie woda w oceanie dalej była bardzo wzburzona, zupełnie inna niż parę kilometrów dalej w Las  Terrenas. Na falach próbował swoich sił początkujący surfer, ale chętnych do pływania było mało, zapewne z powodu mocno wzburzonej wody. Wszyscy wchodzili do wody po pas i skakali na falach. Postanowiłam sama sprawdzić na sobie siłę fal. Jako że pływać nie umiem zupełnie, weszłam do wody jedynie nieco głębiej niż po kolana i już stałam ze sporym trudem, Siła fal próbowala mnie przewrócić a rozbryzgująca się woda zalewała niemal po szyję. :) 

Kąpiel bez dobrych umiejętności nie była więc możliwa, ale za to widok białych bałwanów był przepiękny. Podobnie cudowny krajobraz otaczał zatokę od strony lądu - gaje palm kokosowych i złoty, miękki piasek. Przepiękny widok. W tamtym momencie była to dla nas plaża nr 1, deklasowała wszystkie widziane do tej pory (a mówię to ja, generalnie wróg wylegiwania się na plażowym ręczniku). Sami zobaczcie. :) 

Wzburzony ocean

Playa Bonita - magia :)
A tu w krajobraz w drugą stronę 

Taki widok z pozycji leżącej - byle nie bezpośrednio pod palmą :)

Wille przy plaży
Trawniczki nienagannie przystrzyżone :)
A tak wygląda drugi koniec - mocno podmyty przez fale

Wymywa dość mocno, więc jestem ciekawa, co dziś z tej ścieżki zostało

Na plaży leży sporo kawałków rafy - pamiętajcie, że nie wolno jej zabierać!


Koniec plaży Bonita i nowa zatoka

Bajeczny widok z tego samego miejsca 

Kolejnego dnia, z żalem opuszczając wspaniałą Casę Robinson i z nieco mniejszym żalem Las Terrenas (po kilku dniach byliśmy już nieco zmęczeni hałaśliwymi ulicami), ruszyliśmy rozklekotanym guagua do Samany, a stamtąd, z przesiadką na Mercado, w nieznane do Las Galeras.


Przystanek luksusowy - damy siadają pierwsze, nawet w kraju macho :)

W drodze na przystanek guagua - po lewej stronie

Malowniczy mur cmentarza - nasz ostatni rzut oka nas las Terrenas z okna ogórkowego guagua

Żegnaj przygodo, witaj przygodo! ;)

Garstka informacji praktycznych:

1. Transport

Przyjeżdżamy z Santo Domingo autokarem lub guagua (dla lepiej znających hiszpański i dysponujących wolnym czasem:). Po mieście możecie poruszać się pieszo, rowerem lub motoconcho (30 peso). Do okolicznych miejscowości kursują regularnie guagua. Jeśli macie ochotę na większe luksusy, w Las Terrenas znajdziecie też wypożyczalnie samochodów, kładów i skuterów.

2. Noclegi

Myślę, że przy większej ilości czasu i cierpliwości, oraz przede wszystkim niezłej znajomości hiszpańskiego, można znaleźć niedrogi przyzwoity nocleg, jeśli tylko dobrze się poszuka. Dla nas akceptowalną ceną za dobre mieszkaniowe warunki było 30 EUR/noc (w Casa Tropical nawet nieco więcej), ale da się taniej. 

3. Jedzenie 


Blisko plaży znajduje się mnóstwo restauracji dla turystów, ale jedzenie w nich jest drogie i na oko  (bo nie próbowaliśmy) niezbyt wyszukane. Jeśli spodziewasz się świeżych owoców morza itd, to raczej się zawiedziesz. Mieliśmy wrażenie, że Dominikana zupełnie nie wykorzystuje swojego morskiego potencjału, jeśli chodzi o kuchnię. Lokalni miekszańcy wolą jeść importowane kurczaki niż świeżo złowione ryby.

Polecam więc tak jak wszędzie jeść w comedorach daleko od oceanu, kupować empanady (30-70 peso zależnie od wielkości) i owoce, a nawet pieczone kurczaki na ulicy i ewentualnie uzupełniać zapasy w supermarkecie.

Do picia najlepsza jest woda (w sklepie można kupić 5-litrowe butelki) oraz woda ze świeżych kokosów (30-50 peso)

4. Inne ciekawe miejsca w pobliżu

Parque National Los Haitises - nam nie wystarczyło już czasu, ale też podobno jest tam pięknie. Tyle że również dość dogo.