środa, 28 października 2015

Big Sur

Na wybrzeżu Kalifornii, gdzie góry Santa Lucia schodzą stromymi klifami i zboczami wprost do Oceanu, leży region nazywany po angielsko-hiszpańsku Big Sur, czyli w wolnym tłumaczeniu "wielkie południe".

Umownie przyjmuje się, że Big Sur zaczyna się przy Monterey, a kończy w okolicach San Luis Obispo. Przebiega tamtędy najbardziej malowniczy odcinek trasy nr 1, wiodącej z San Francisco do Los Angeles - jedzie się cały czas tuż nad oceanem.

Trasa nr 1
Zdaniem wielu trasa nr 1 należy do najpiękniejszych na świecie. Podpisuję się pod tą opinią obiema rękami. "Jedynka" to nie tylko kuszące spektakularnymi widokami miejsce dla przejeżdżających turystów, którzy niemal na każdym kilometrze mogliby się zatrzymywać i chłonąć piękno krajobrazu, ale również raj dla surferów, wielbicieli przyrody i morskich zwierząt oraz pięknych plaż. Słowem - rajska droga.

Dla przyjemności przejechania się słynną drogą nr 1 zrezygnowaliśmy nawet z wizyty w parku rozrywki Magic Mountain, który miał się znaleźć w naszym grafiku głównie przez moje zamiłowanie do amerykańskich kolejek górskich. Muszę przyznać, że była to bardzo dobra decyzja. Trasa była wspaniała, naprawdę przepiękna i żałowaliśmy, że nie wyjechaliśmy z San Franicsco o wcześniejszej godzinie (udało nam się to dopiero przed południem) i że nie możemy na niej zostać dłużej. Moim zdaniem to obowiązkowy punkt programu wizyty na Zachodzie Stanów :)

Co prawda przejechanie "jedynką" jest bardziej czasochłonne niż po prostu przejazd autostradą, ale za to atrakcje, które trasa oferuje dostarczą niezapomnianych wrażeń. Krajobrazy wzdłuż drogi zmieniają się - mamy tam lasy, strome klify, góry, plaże i rozległe łąki. Znajdzie się nawet pałac (Hearst Castle), który może się Wam skojarzyć z pewnym ciekawym filmem z Leo DiCaprio:).

Znaczna część trasy przebiega brzegiem klifu lub po zboczu góry, więc widoki są nieziemskie. Takie położenie drogi ma też swoje małe minusy, a mianowicie (choć rzadko) zdarzają się osunięcia ziemi powodujące zamknięcie drogi, co warto sprawdzić przed wyjazdem.

Uprzedzam, że warto zaplanować sobie na przejazd znacznie więcej czasu, niż przewiduje dla nas mapa Google. W wersji ekstremalnej jazda zajmuje jeden dzień. My podzieliliśmy trasę na dwa odcinki i dwa dni. Moim zdaniem to wciąż za krótko, ale tylko na tyle mogliśmy sobie pozwolić w naszej trzytygodniowej podróży. Dlatego musieliśmy zrezygnować z zatrzymywania się we wszystkich ciekawych miejscach (np. wspomnianym wyżej Hearst Castle) i wybrać tylko niektóre, resztę zostawiając na kolejną okazję. Myślę, że można trasą jechać tydzień i ani przez chwilę się nie nudzić.

Nawet jeśli mamy tylko jeden dzień i świadomie odpuścimy sobie odwiedzanie licznych parków, cudów natury i plaż po drodze, musimy uwzględnić czas na zatrzymywanie się w punktach widokowych, licznie rozmieszczonych wzdłuż trasy. Można pewnie pomyśleć, że widoki wystarczy podziwiać z okien samochodu. Może niektórym wystarczy, ale tylko z punktu widzenia pasażera. Kierowca niestety niewiele z tego skorzysta, ponieważ droga jest kręta i dość wąska i w związku z tym raczej wymaga skupienia :). Naprawdę warto więc zaplanować czas na postoje.

Punkt widokowy
Można zatrzymywać się w zatoczkach
Na początek porady praktyczne: 

Lepiej zaplanować podróż z SF do LA niż odwrotnie. Ocean będzie wtedy po prawej stronie i znacznie łatwiej będzie zatrzymać się, aby podziwiać widoki. 

Trzeba pamiętać o zatankowaniu samochodu przed drogą. Na trasie jest bardzo mało stacji benzynowych, a w tych nielicznych paliwo jest bardzo drogie. 

Jeśli masz mało czasu, skup się na odcinku "jedynki", który biegnie nad oceanem. Pozostałą część trasy możesz przejechać szybszymi autostradami. 

Rozłóż sobie czas tak, aby nie jechać po zmroku - droga jest tak piękna, że szkoda stracić jakiekolwiek widoki. 

Atrakcji przy "jedynce" jest co niemiara. Ja opiszę te, które nam udało się zwiedzić przez 2 dni przejazdu.

Plaża Carmel

To przepiękne miejsce, warte odwiedzenia. Ocean wygląda tu jak w filmach - ma piękny turkusowy kolor, a białe bałwany fal rozbijają się na szerokiej plaży. Ludzi było bardzo mało, pojawili się jedynie pojedynczy amatorzy spacerów i opalania, a widok - zapierał dech w piersiach.

Wiosnę widać nawet na plaży
Plaża była duża i pusta
Fale malowniczo rozbijały się o brzeg


Point Lobos

Przepiękny rezerwat stanowy (bilet kosztował 10$ za samochód, parki stanowe nie są objęte rocznym Annual Passem  do parków narodowych). Niektóre przewodniki go pomijają, a niesłusznie. Można tam przez co najmniej kilka godzin podziwiać piękno morskiej i lądowej przyrody. Rosną tam między innymi rozłożyste cyprysy (chyba gatunek endemiczny) oraz trujące dęby, na które trzeba uważać przy spacerowaniu. A spacerować można po wyznaczonych ścieżkach - szlakach. Z klifów mamy przepiękny widok na ocean i spienione, błękitno-białe fale oraz wyspę, na której setkami wygrzewają się lwy morskie i lokalne ptactwo. Można tam też spotkać foki i wydry, a przy większym szczęściu delfiny czy wieloryby (przy wybrzeżu Big Sur jest wiele miejsc do obserwacji morskich ssaków, łatwo je znaleźć w internecie - można nawet kupić specjalne wycieczki organizowane w tym celu). Mi udało się zobaczyć wydrę pływającą w zatoce z młodym na brzuchu. Widok był przesłodki, niestety zbyt oddalony, by uchwycił go mój aparat:)

Dostaliśmy przy wjeździe ulotkę po polsku
Skaliste wybrzeże i błękitny ocean
Malownicza sceneria przyciąga artystów
Woda rozbijająca się o brzeg wyglądała bardzo malowniczo
W parku są wyznaczone ścieżki, którymi można się poruszać

Endemiczny cyprys

Schodząc bliżej do oceanu znajdziemy czarną wulkaniczną plażę oraz skały o przedziwnych formach, które kiedyś były dnem oceanu. Zabawiliśmy tam tak długo, że zostało nam niezbyt wiele czasu na dotarcie do hotelu przed zmrokiem. A tyle jeszcze było do zobaczenia! Do wyjazdu skłonił nas jedynie rozsądek oraz tysiące uciążliwych much, które na plaży nad samym oceanem obsiadały nas całymi chmarami (na szczęście wyżej ich nie było).
Można zejść w dół do oceanu
Ciekawe skały na plaży
A to inny dziwny kształt stworzony przez naturę
Co krok, to ciekawiej :)
Lwy morskie mają swoją własną hałaśliwą wyspę
Point Sur 

Point sur to położony na wulkanicznej skale stanowy park historyczny ze starą latarnią morską. Nie zwiedzaliśmy go, ale z daleka prezentował się bardzo malowniczo. Latarnię można zwiedzać - szczegóły pod adresem http://www.pointsur.org/.

Point Sur

Big Sur

Trasa z Carmel wiodła cały czas wzdłuż wybrzeża oceanu. Nie mogliśmy powstrzymać zachwytów nad rozświetlonym słońcem oceanem. Po wyjeździe z Point Lobos doszliśmy do wniosku, że "jedynką" można jechać tydzień, zatrzymując się, aby z góry wypatrywać delfinów i wielorybów. :)

Za Point Lobos, w miarę poruszania się po Big Sur na południe, droga staje się coraz bardziej kręta. Wjeżdża coraz wyżej, na klify, a później w góry i wiedzie wężykiem po zboczach, tuż nad ogromną przepaścią, schodząca do oceanu na dole. Widoki z klifów i zboczy są nieziemskie, a pokonywanie bardzo ostrych (często 180 stopni i to kilka pod rząd) zakrętów i mostów łączących dwa zbocza, między które "wcina się" ocean,  dostarcza niezapomnianych wrażeń. Nie polecam jednak jazdy tamtędy  po zmroku, ani przy złych warunkach pogodowych. Po pierwsze szkoda pięknych widoków, po drugie, trzeba bardzo uważać, żeby nie wypaść z zakrętu lub nie zostać rozjechanym przez trąbiących wielbicieli szybkiej jazdy pod górach, którzy, być może znając dobrze drogę próbują nas wyprzedzić, trąbiąc przy tym głośno. Ponieważ wyprzedzanie nie jest możliwe w tamtejszych warunkach, trzeba poszukać najbliższej zatoczki widokowej i przepuścić szybciej jadące auta. Mimo takiej presji trzymaliśmy się ograniczeń prędkości ze znaków, ponieważ były one całkowicie adekwatne do zakrętów, które znajdowały się za nimi.

Zaczyna się golden hour
Zachód słońca oglądaliśmy zatrzymawszy się przy jednej z widokowych zatoczek
Dwie ostatnie godziny naszej jazdy przebiegały już w zupełnych ciemnościach i akurat był to najtrudniejszy do przejechania fragment drogi. Przyznam, że było trochę przerażająco. Niewiele widać, droga kręta, nie masz pojęcia co jest za zakrętem (zazwyczaj kolejny zakręt), a po prawej stronie, metr od drogi, głęboka przepaść i ryk nocnego oceanu (nie mam pojęcia dlaczego nocą jest głośniejszy). 

Mimo lekko podniesionego ciśnienia, wiedzieliśmy, że w dzień widoki z tej drogi zapewne zapierałyby dech w piersiach. Początkowo mieliśmy zamiar wrócić następnego dnia na górski odcinek "jedynki". Po krótkich obliczeniach doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma już na to czasu i musieliśmy zrezygnować z tych planów. Na szczęście nie mieliśmy wielkiego żalu, ponieważ ominęło nas niewiele. Przed zmrokiem udało nam się przejechać większość zaplanowanej trasy, również na dużej wysokości, a zachód słońca oglądany z klifu nad oceanem był jednym z najpiękniejszych widoków w całej naszej podróży. 

Słonie Morskie

Nocowaliśmy w hotelu San Simeon Lodge w San Simeon. Polecam to miejsce - jest niedrogie, posiada pralnię, a z okien ma się piękny widok na ocean. Co prawda hotel oddziela od oceanu droga, ale nam jakoś nie przeszkadzała w pozytywnym odbiorze tego miejsca. Pokoje były ładne, wygodne i przestronne, można było zejść na plażę, a okolica była bardzo cicha i spokojna (z roztargnienia zostawiliśmy otwartą szybę w samochodzie na całą noc i rano wciąż stał ;) W dodatku pan z recepcji zamienił nam pokój na takie w lepszym skrzydle (akurat był wolny), dzięki czemu z wyższego piętra mieliśmy lepsze widoki.

Hotel w San Simeon
Widok z naszego okna
Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Tu pojawił się jeszcze jeden powód, dla którego postanowiliśmy nie cofać się na trasie. Całe wybrzeże było zasnute gęstą i ciężką mgłą, która nad oceanem była czarna jak dym (choć zdjęcia tego nie oddają), a nad lądem mlecznobiała. Całość sprawiała dość przerażające wrażenie i do dziś nie wiemy, jak to ciekawe zjawisko powstaje.

Mroczny krajobraz, który zastaliśmy rano
Niedaleko od San Simeon znajduje się miejsce, które na pewno warto odwiedzić. To ogromna plaża, odgrodzona od turystów siatką, na której wylegują się tysiące słoni morskich. Można je obserwować ze skarpy i poczytać o ich życiu i zwyczajach. W zależności od pory roku można trafić np. na okres godowy lub  okres wychowywania młodych. My trafiliśmy akurat na czas, gdy zwierzaki zrzucały skórę, a na plaży przebywały samice i młode. Podobnie jak słonie morskie, zwierzaki te robią dużo hałasu :)

Słonie morskie wylegują się w ciepłym piasku
Można je obserwować zza siatki lub znad płotu - żeby nie czuły się nipokojone
Tu nieco lepszy widok na plażę
Słonie przysypują się piaskiem

Coś do poczytania w wolnej chwili


A tu nieco więcej informacji

Mimo, że wyglądają milutko, lepiej się do nich nie zbliżać
A to dla odmiany ptasi mieszkaniec okolicy

Morro Bay

Nasz kolejny przystanek to Morro Bay - urokliwe miejsce z przyjemną plażą oraz półwyspem, który tworzy malowniczą zatoczkę i jest zarazem parkiem stanowym. Można tam plażować, żeglować, grać w golfa i ogólnie przyjemnie spędzać czas.

Ponieważ pogoda była piękna, kupiliśmy jedzenie w polecanej na Yelpie tajskiej knajpie (http://www.yelp.com/biz/nois-little-thai-takeout-los-osos?osq=Thai+Food) i zabraliśmy je na plażę. Plaża była dość wyludniona i może nie było na niej złotego piasku, ale za to można było wypocząć w ciszy i spokoju.

Taki obiad można jeść :)
Mieliśmy piękny widok na charakterystyczną skałę...

Ciekawe widoki 
...która po 15 minutach zaczęła w tajemniczy sposób znikać...

Skąd ta mgła?
... by po chwili zniknąć całkowicie.
????
W ciągu pół godziny mgła wlała się na ląd. Zrobiło się wietrznie, przeraźliwie zimno i ciemno. Widać było niewiele i postanowiliśmy jechać dalej, żeby mieć choć cień szansy, aby dogonić słońce. Odpuściliśmy sobie tez zwiedzanie akwarium w Monteray Bay.

Okazało się, że tajemnicza chmura znad oceanu nie opuszczała nas jeszcze przez długi czas, a biały jęzor w pewnym momencie położył się na drodze. Gdy w niego wjechaliśmy, okazał się nie do końca biały. Wyszarzył cały świat tak, że nawet słonecznie zielone palmy wyglądały upiornie. Na szczęście im bliżej Los Angeles, tym lepsza była pogoda.

Chmura znad oceanu przepływająca nad drogą
Mgła trochę popsuła krajobraz :)
Santa Barbara

Na koniec postanowiliśmy zawitać jeszcze na plażę w Santa Barbara. Było tak jak w filmach, czyli złoty piasek, zachód słońca i plażowi biegacze. Wspaniale :)

Santa Barbara
Promenada w Santa Barbara
Zachód Słońca i koniec wycieczki
Zaczynało się ściemniać, więc nie pozostało nam nic innego jak ruszyć w kierunku hotelu, który wybraliśmy głównie ze względu na położenie blisko lotniska. 

Kolejnego dnia, ze wspaniałymi wrażeniami, chociaż też lekkim żalem i nieodłącznym niedosytem (przecież jeszcze z miesiąc można by jeździć), wracaliśmy do Polski.

Wcześnie rano odbyliśmy jeszcze jedną, krótką i nostalgiczną wycieczkę na Venice Beach, gdzie na pustej o tej porze plaży obserwowaliśmy reklamową sesję zdjęciową z niezbyt wysportowaną acz piękną modelką, a ja zjadłam najpaskudniejszą jajecznicę w życiu. ;)

Na szczęście wstąpiliśmy na obiad do Cafe 60's, którą Ukochany znalazł specjalnie dla mnie - wielbicielki diner'ów. Polecam - to bardzo przyjemne miejsce w klimacie, z dobrym jedzeniem i pysznymi shake'ami podawanymi w szklankach (płatność tylko gotówką).

Nowoczesne metody podnoszenia modelki
Cafe 60's
Tym ciepłym wspomnieniem kończę opowieść o naszej niesamowitej wyprawie na Zachód USA. :)

poniedziałek, 7 września 2015

Cable Cary

Ten post jest trzecią częścią relacji z San Francisco. 
W pierwszej części zamieściłam ogólne informacje o samym mieście, bazie noclegowej i transporcie.
W drugiej części znajdziesz opis pierwszego dnia naszej wycieczki

*************************************************************
Nasze wątpliwości czy wypożyczyć rowery na kolejną dobę zostały ostatecznie rozwiane przez poranny ból wszystkich mięśni. Dopiero rano odczuliśmy zmęczenie. Postanowiliśmy więc oddać rowery do wypożyczalni i dzień przeznaczyć na luźne zajęcia oraz odpoczynek. 

Wracając z wypożyczalni, odbyliśmy bardzo przyjemny spacer dzielnicą finansową - w niedzielę zupełnie wyludnioną.  

Plac zabaw dla psów. W okolicy sam beton, więc chociaż tutaj zwierzaki mogą się wybiegać
Wyludnione ulice dzielnicy finansowej w niedzielne przedpołudnie
Dzielnica finansowa
Spacer po San Francisco
Union Square
Wypożyczalnia rowerów miejskich - działa podobnie jak te w Polsce
Pogoda w sam raz na spacer

Piękna pogoda zachęciła nas do przejścia spacerem dalej - do Chinatown, Chinatown w SF jest całkiem urokliwe i malownicze. Jest tam standardowo mnóstwo sklepów z mydłem i powidłem i trochę miejsc z chińskim jedzeniem, które tym razem jednak nas nie zachęciły. Mieliśmy zamiar kupić w Chinatown kilka pamiątek dla rodziny. Skończyło się na 3-godzinnym chodzeniu od sklepu do sklepu w poszukiwaniu jakiejś prezentowej inspiracji . Byliśmy tak zmęczeni, odczuwając jeszcze skutki wycieczki z poprzedniego dnia, że postanowiliśmy doczłapać się do hotelu i odpocząć. 

Brama Chinatown
Kolorowe Chinatown
Po południu, jako że zmęczenie (skumulowane pewnie z całych trzech tygodni) ciągle dawało nam się we znaki, postanowiliśmy skorzystać z jednej z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji miasta i przejechać się Cable Carem, czyli tramwajem linowym.

Cable Carów było kiedyś w San Francisco mnóstwo. Ogromne trzęsienie ziemi na początku XX wieku zniszczyło jednak większość tras. Do dziś używane są jedynie 3 linie, służące turystom i mieszkańcom miasta (Cable Carem można jeździć w ramach miejskich biletów okresowych): Powell-Mason, Powell-Hyde i California.

Bilet w jedną stronę kosztuje 7$ i można go kupić np. przy pierwszej stacji. My wyruszyliśmy z pierwszej stacji przy ulicach Powell i Market, ponieważ była najbliżej naszego hotelu. Do Cable Cara stała tam wówczas całkiem długa kolejka, ale warto trochę w niej postać, choćby po to, żeby obejrzeć ciekawy proces odwracania Cable Carów (na tej linii jeżdżą pojazdy jednokierunkowe). Wagony obracane są ręcznie na okrągłej platformie obracanej przez kilku panów z obsługi. 

Z początkowej stacji Powell-Market Cable Car jedzie niemal prostą linią na północ. Jest prowadzony przez maszynistę zwanego "gripman", czyli chwytacz. A to dlatego, że głównym zadaniem pana jest łapanie za linę (cable) ukrytą w ulicy, która napędza Cable Car. "chwytacz" operuje dużą wajchą, która łapie bądź puszcza linę w zależności od nachylenia terenu, obecności skrzyżowania z inną linią itp. Lina ta jest napędzana przed silniki na końcach trasy Cable Cara, które poruszają ogromnymi kołami, na które z kolei nawinięte są liny. 

Maszynownię Cable Carów (cable car powerhouse) można zwiedzać. Jest zlokalizowana w XIX wiecznym budynku przy zbiegu ulic Washington i Mason, w którym znajduje się muzeum Cable Carów. Zainteresowanych odsyłam do strony http://www.cablecarmuseum.org/museum.html. 

To natomiast link do widoku Google na maszynownię: https://goo.gl/maps/J01hR

Cable Car - jeden z symboli San Francisco - okolice Chinatown
Jazda Cable Carem jest dużą frajdą, szczególnie jeśli załapie się na miejsca stojące na zewnątrz pojazdu. Można odbyć przejażdżkę jak na przedwojennych filmach. Ukształtowanie terenu San Francisco sprawia, że widoki po drodze są naprawdę przepiękne. 

Szyny Cable Cara. Po środku pomiędzy nimi widoczne tory liny/kabla
Cable Car 
Widok z Cable Cara
Dojechaliśmy linią do końca, czyli do skrzyżowania ulic Taylor i Bay, i mieliśmy zamiar wrócić drugą linią z Hyde/Beach. Uparłam się jednak, że najpierw podejdziemy pod górę, żeby zobaczyć Lombard Street. Przy naszym zmęczeniu po wycieczce rowerowej wspinaczka była naprawdę trudna i Ukochany o mało mnie za to nie zamordował ;) Uliczka była jednak naprawdę warta zobaczenia. Niestety dotarliśmy na stację Cable Cara już po zachodzi słońca, co sprawiło, że cały tłum znad zatoki rzucił się w stronę stacji. Wyczerpani i głodni czekaliśmy w kolejce prawie półtorej godziny
(Cable Cary jeździły o tej porze rzadko), i gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że to tyle potrwa, pewnie poszlibyśmy pieszo lub poszukali innego transportu. Cały czas jednak mieliśmy nadzieję, że załapiemy się do kolejnego wagonu. W końcu wieczorem udało nam się dotrzeć do hotelu, gdzie czekało nas jeszcze pakowanie i zasłużony odpoczynek. Kolejnego dnia kończyła się nasza przygoda z miastem nad Zatoką i ruszaliśmy w drogę powrotną do LA.


Lombard Street