środa, 22 października 2014

Viva Las Vegas!

Tę oto radosną pieśń nucił mój Ukochany po drodze do stolicy rozpusty:) Rozpusty co prawda nie planowaliśmy, ale i tak ciekawiło nas to niezwykle miejsce otoczone pustynią jak okiem sięgnąć.

W Las Vegas wszyscy jeździli znacznie szybciej niż wynosiła dozwolona prędkość, a silny wiatr boczny powodował, że trzeba było mocno trzymać kierownicę. Dojazd do hotelu wspominam jako niezły rajd :) Trzeba się też przyzwyczaić do kocich oczek zamiast namalowanych pasów na jezdni, ale to widzieliśmy już wcześniej.
Wjeżdżamy do Vegas - bajkowe centrum handlowe wyrywa teren pustyni
Las Vegas było początkowo małą oazą na pustyni, która rozwinęła się dzięki swojemu położeniu przy linii kolejowej z LA do Salt Lake City. Po kryzysie spowodowanym strajkiem kolejarzy, który dotknął miasteczko na początku lat 20., życie w Vegas tchnęła budowa zapory Hoovera na rzece Kolorado. Tysiące ludzi zjeżdżały, aby zobaczyć ten ósmy cud świata i przy okazji zatrzymywały się w Vegas, aby trochę się zabawić (w mieście w 1931 roku zalegalizowano hazard, więc miejsce było idealne). Pracownicy budowy, mimo niewielkiej ilości wolnego czasu, również korzystali z dobrodziejstw miasteczka - w wiosce wybudowanej specjalnie dla robotników wszelkie formy rozrywki typu hazard czy alkohol były zakazane, a  zarobione na budowie pieniądze można było wydać w Vegas w legalnych kasynach. 

Prawdziwy boom Las Vegas zaczęło przeżywać podczas II wojny światowej, kiedy pracownicy przemysłu zbrojeniowego z całej okolicy ściągali do miasta na weekendy, aby się zrelaksować. Do rozwoju Vegas przyczynił się amerykański rząd, który dofinansowywał infrastrukturę, np. wodociągi czy drogi (w dużej mierze jako część New Deal). Kiedy wszelkiej maści gangsterzy i mafiozi zwietrzyli tam żyłę złota, nowe luksusowe hotele i kasyna zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu. Tak właśnie rozpoczął się proces tworzenia Las Vegas jakie znamy dziś - stolicy hazardu i rozrywki, gdzie wszystko jest dozwolone, a miliardy dolarów przepływają codziennie przez kasyna napędzając koniunkturę i rozwój miasta. Dla ciekawych podaję link do mojego ulubionego dokumentu o historii Las Vegas: https://www.youtube.com/watch?v=rPZXBStMfwU.

Liczba mieszkańców Las Vegas ciągle się zwiększa, a na przedmieściach nowo powstałe osiedla wyrywają coraz więcej terenów pustyni. Prosperita przyciąga mieszkańców jak magnes, co sprawia sporo problemów logistycznych. Miasto jest otoczone pustynią, a dwóm milionom ludzi trzeba zapewnić m.in. wodę i prąd.

Zasilanie Vegas to wyzwanie samo w sobie. Miasto zużywa tak ogromne ilości energii, że można by nią obdzielić nieduży kraj. Wbrew temu, co myślą niektórzy, elektrownia przy zaporze Hoovera produkuje jedynie 2% energii potrzebnej dla miasta. Reszta w większości pochodzi ze źródeł konwencjonalnych. Położenie Vegas i jego odcięcie od świata stwarza ogromne ryzyko blackoutu, ponieważ nie można skorzystać z alternatywnej sieci w przypadku awarii. To zaś wiązałoby się z ogromnymi stratami finansowymi, które miałyby spory wpływ na gospodarkę całych Stanów Zjednoczonych. Dlatego w mieście bardzo dba się o sieć energetyczną regularnie, konserwując ją na wysokim napięciu z helikopterów, przy użyciu specjalistycznego sprzętu. Konserwatorzy narażają życie, ale innego sposobu nie ma, ponieważ sieci zwyczajnie nie można czasowo wyłączyć. Większość ogromnych hoteli-kasyn jest zaprojektowana tak, aby nigdy nie była wyłączana z użycia na czas remontów i konserwacji! Zainteresowanym polecam bardzo ciekawy dokument na ten temat wyprodukowany przez National Geographic "Megacities: Las Vegas". Dokument jest co prawda z 2005 roku, ale myślę, że bardzo  dużo nie stracił na aktualności.

Głównym celem turystów w Las Vegas jest słynny Las Vegas Strip, czyli ulica, przy której znajdują się największe (choć nie jedyne) hotele/kasyna/centra rozrywki w mieście. Strip ma długość ok. 7 km (licząc od Mandalay Bay do Stratosphere), więc trzeba się nieźle nachodzić. Słynny znak Welcome to Fabulous Las Vegas znajduje się kawałek dalej, za Mandalay Bay. Wzdłuż ulicy jeżdżą autobusy (the Deuce), którymi można przemieścić się w inne miejsce. Aktualne ceny biletów można sprawdzić na stronie rtcsnv. Tu mapa trasy: http://www.rtcsnv.com/wp-content/uploads/routes/2013/Deuce(07-07-13).pdf. Podróżowanie samochodem odradzam, nie opłaca się szukać parkingów. My wybraliśmy zwiedzanie piesze, które było bardzo przyjemne i pozwoliło poczuć atmosferę Vegas. Było też bardzo męczące, co odczuwaliśmy po przejściu kilkunastu kilometrów i co skłoniło nas do zrezygnowania z oglądania dalej położonych hoteli i kasyn.

Przecinamy Strip. Widać wieżę hotelu Paris. Górą przebiega kładka dla pieszych.
Widok na Stip z kładki dla pieszych z poprzedniego zdjęcia
Hotele przy Stripie to prawdziwe mini - miasta. Aż 7 na 10 największych hoteli świata znajduje się w Las Vegas. Każdy z nich ma kilka tysięcy pokojów (przeciętnie 23 tysiące, największe niemal 7 tysięcy). W zależności od sposobu liczenia największy hotel to MGM Grand (6852 pokoje) lub Venezian+Palazzo (jako kompleks 7017 pokojów). Dolne piętra hoteli zajmują ogromne kasyna i gigantyczne centra handlowe. Wejścia i wyjścia na ulicę są tak zaprojektowane, żeby gość musiał przejść przez sklepy i kasyno. Dotyczy to nawet przejść przez ulicę, które przy Stripie mają formę kładek nad ulicą i prowadzą wprost do wnętrza budynku. Żeby wyjść na ulicę trzeba zejść na dół, oczywiście przez kasyno i centrum handlowe. W hotelach znajdują się oczywiście również słynne sale ślubne, które znamy z filmów. Żadnej niestety nie udało nam się zobaczyć od środka.

Architektura, fasady i wystrój wnętrza hoteli-kasyn są bardzo często tematyczne. Tradycję tę zapoczątkował hotel Caesar's Palace, stylizując się na starożytny, grecko-rzymski budynek, a za jego przykładem poszły inne. I tak mamy hotel Venezian, czyli mini-Wenecję, hotel Paris, czyli miniaturkę Paryża, New York New York - nie trzeba już chyba mówić w jakim klimacie, czy Luxor w formie egipskiej piramidy.

Na pierwszym planie kanał hotelu Venezian, który przechodzi do wnętrza. W oddali hotel Treasure Island
A to miejscowy Pałac Dożów
Tak wygląda w środku :)
Jest i most Rialto 
I plac świętego Marka - to na górze to pomalowany sufit, nie prawdziwe niebo
Ogromne hotele Encore i Wynn o zachodzie słońca
The Mirage
Statek przy Treasure Island
Taka mini fontanna di Trevi - w Caesars Palace
To niesamowite jak miasto tętni życiem. Tysiące ludzi przewijają się codziennie przez sklepy i kasyna. W dzień widać ich mniej - odsypiają nocne szaleństwa albo są jednodniową wycieczką i wieczorem wracają autokarem do hotelu. W nocy Las Vegas odżywa. Tysiące neonów rozświetlają ulice, na które wylegają prawdziwe tłumy. Zapewne neonowe szyldy kosztowały w niektórych przypadkach prawie tyle co całe kasyno. Las Vegas świeci i migocze jak szalone. Naprawdę robi wrażenie :)

Strip - o tej porze jeszcze nieco opustoszały
Strip o zmierzchu - ogromny budynek po prawej to hotel-kasyno Aria
Paris i Ballys
Las Vegas w nocy
Skrzyżowanie przy MGM
Excalibur
Vegas nocą oglądane z kładki przy New York New York
New York New York z kolejką górską na dachu
Mały Brooklyn Bridge
Statua Wolności z cukierków
Inne znane miejsce to starsza część Vegas czyli Fremont Street, położona w Downtown. Nam niestety nie udało się tam dotrzeć, ale na pewno jest to miejsce godne polecenia.

Przy Fremont Street pierwsze znane w Las Vegas hotele i kasyna. Po powstaniu Stripu (który powstał z uwagi jego na dobrą lokalizację przy drodze międzystanowej) miejsce trochę podupadło - konkurencja okazała się za silna. Aby przywrócić życie i ruch turystyczny w Downtown kasyna i hotele z Fremont Street połączyły siły budując Fremont Street Experience - pełne neonów ogromne kasyno-centrum handlowe z charakterystycznym zadaszeniem. FSE otwarto w 2007 roku. Oprócz grania w kasynach można tam obejrzeć wiele ulicznych show.

Część ulicy położona na wschód od FSE, zwana obecnie Fremont East District, została później reaktywowana przez władze miejskie jako miejsce rozrywki, aby uczynić z Fremont Street jeszcze bardziej atrakcyjne miejsce konkurujące ze Stripem.

Dalej na wschód od Fremont East znajduje się mnóstwo moteli wyglądających trochę jak z thrillerów klasy B. :)

Hotele przy Fremont Street są znacznie tańsze niż przy Stripie, więc mieszkanie tam jest na pewno korzystniejsze dla budżetu. Jeśli jedziesz do Vegas na kilka dni, możesz rozważyć opcję wybrania hotelu przy Fermont Street i dojeżdżania do Stripu np. komunikacją miejską (parkingi są dość drogie). My wybraliśmy trzecią opcję, czyli hotel Tuscany Suites & Casino, o którym więcej w rozdziale "Gdzie mieszkać w Vegas".

Co robić w Las Vegsas?

Większość przyjeżdża przeżyć przygodę swojego życia, oderwać się zupełnie od codzienności i wygrać fortunę. Automatów w kasynach są setki i trudno znaleźć wolne miejsce. Szczególnie  rzuca się w oczy duża liczba emerytów. Granie jest oczywiście fajne i emocjonujące, ale trzeba pamiętać o jednej świętej zasadzie - kasyno zawsze wygrywa. :) Z naszych zainwestowanych 4 dolarów szybko zrobiło się 10, ale ostatecznie wyszliśmy z kasyna Flamingo z kuponem na 7 centów :) Dalej nie graliśmy, pamiętając radę pana spotkanego w Zionie: "Nie próbujcie zarobić w Las Vegas na swoje wakacje". Ukochany sporo czytał o zakładach, historii MIT, które rozpracowało kasynowy system i innych podobnych. Ze wszystkich wynika jedno - szansa na wzbogacenie się jest nikła. Co widać po przepychu i lejących się z okien hoteli wzdłuż ulic Vegas miliardach dolarów.

Jeśli nie masz duszy hazardzisty i nie chcesz przegrać biletu do Polski, potraktuj Vegas jako miejsce rozrywki i atrakcję turystyczną. Samo przejście przez hotele i  centra handlowe może zająć mnóstwo czasu, o shoppingu nie wspominając. Odległości są naprawdę ogromne i czuć to w nogach :) A zakupy warto zrobić, jeśli ma się czas, ponieważ ceny w sieciówkach są zazwyczaj niższe niż w Polsce. Są tam nawet sklepy pewnej znanej polskiej firmy kosmetycznej w czarno-białych barwach. W niektórych centrach handlowych poczuć się można jak na ulicy w Paryżu czy Wenecji (mamy nawet plac świętego Marka i prawdziwe pływające gondole ze śpiewającymi gondolierami). Niesamowita jest architektura niektórych miejsc, na przykład ogromne rzeźby i schody w Caesars Palace.

"Uliczka" w Venezian
A to kanał i gondole
Uliczka w "Paryżu"
Caesars Palace - galeria handlowa
Kasyna też są atrakcją samą w sobie. W środku nie ma okien, nigdy nie wiadomo czy jest dzień czy noc, nigdzie nie ma zegarów. Krupierzy kuszą przechodzących zapraszając do stolików z kartami. Dywany są specjalnie projektowane, a ich wzory mają za zadanie pobudzać i ożywiać. Wszystko to po to, by jak najdłużej zatrzymać gościa w kasynie i oskubać go z jak największej ilości gotówki ;)

Motocykl w kasynie Treasure Island
Wejście do kasyna Caesars Palace
Vegas to również stolica wielkich show z udziałem prawdziwych gwiazd estrady. Z miastem nierozłącznie kojarzeni są np. Elvis Presley czy Frank Sinatra. Pamiętaj, że przy Stripie stoją blaszane budki, w których sprzedaje się bilety last minute, zazwyczaj na bieżący lub kolejny dzień. To może być świetna okazja na przykład dla wielbicieli Cirque de Soleil, który swoją stacjonarną scenę ma właśnie w Vegas. Na każdym kroku będą Was też zaczepiać ludzie sprzedający wycieczki helikopterem do Grand Canyonu. My się nie skusiliśmy, bo już tam byliśmy, ale jeśli ktoś wybiera się tylko do Vegas jest to na pewno interesująca opcja.

Cirque de Soleil ma spektakle na przykład w The Mirage
Nie chcesz wydawać zbyt dużo pieniędzy? Nie ma sprawy - i tak zapomnisz o nudzie. Prawdziwą gratką dla turystów są uliczne pokazy organizowane przez kasyna, które mają przyciągać graczy. Zaczęło się od wybuchającego wulkanu w The Mirage (obecnie pokaz odbywa się od godziny 19 co pół godziny). Później w ślady hotelu poszły inne i zaczęły organizować widowiska z naprawdę wielkim rozmachem. Znane są na przykład wybuchowe pokazy na statkach piratów w Treasure Island (niestety były w remoncie w czasie naszego pobytu). W hotelu-kasynie Excalibur, wyglądającym jak zamek z kreskówek o średniowiecznych księżniczkach, odbywają się pokazy średniowiecznych błaznów (tam już nie dotarliśmy, nogi odmówiły nam posłuszeństwa przy MGM :)). W Circus Circus codziennie można zobaczyć pokazy cyrkowe (tam też już nie dotarliśmy). Caesars Palace oferuje pokaz wewnątrz, przy fontannie, gdzie starożytni bogowie walczą o władzę nad światem. New York New York ma na dachu kolejkę górską, którą można się przejechać. Największe wrażenie wywarły na mnie jednak fontanny Bellagio, które są uruchamiane co 15 minut, za każdym razem do innej piosenki. Strzelająca w górę woda i sama wielkość fontanny robią niesamowite wrażenie. Pod wodą znajduje się ogromny mechanizm, układany w różne wzory w zależności od choreografii. Mechanizm wynurza się spod wody tuż przed pokazem. Niesamowite było to, jak bardzo rytmiczny i kreatywny był ten wodny taniec. Interpretacja muzyki w znakomitym wydaniu.
Fontanny Bellagio
Fontanny Bellagio
Wulkan Mirage tuż przed wybuchem

Dla zainteresowanych większą liczbą rzeczy, które można za darmo zrobić w Vegas, podaję link: http://travel.nationalgeographic.com/travel/city-guides/free-las-vegas-traveler/

Gdzie mieszkać w Vegas? 

No cóż, najlepiej na Stripie lub w jego pobliżu. Hotele nie mają wbrew pozorom zaporowych cen, wiele z nich jest o wiele tańszych niż w innych miastach. Dlaczego? Bo zarabia się na kasynach. Bardzo polecam hotel, który my wybraliśmy - Tuscany Suites & Casino. Znajduje się w odległości 10-15 minut piechotą od Stripu, przy przecznicy przecinającej go mniej więcej w połowie, na wysokości hotelu Paris. Ma kilka zalet - jest w nim znacznie ciszej niż przy Stripie i ceny ma bardziej przystępne. Wnętrza są bardzo ładne, basen też niczego sobie. Ogólnie byliśmy bardzo zadowoleni. Oczywiście jest w nim też kasyno :)

Nasz pokój w Tuscany Suits&Casino
Spędziliśmy w Vegas dwa dni i to nie wystarczyło do pieszego zwiedzenia wszystkich hoteli i kasyn. Wychodziliśmy na Strip późnym popołudniem, dzień przeznaczywszy na spanie i wylegiwanie się przy basenie. Ponieważ pokazy w kasynach odbywały się o różnych godzinach, często chodziliśmy w tę i z powrotem. Sporo spacerowaliśmy również w poszukiwaniu jedzenia, podczas wędrówek po gigantycznych centrach handlowych czy też w celu zrobienia nocnych zdjęć Miasta Grzechu. Kilometry naprawdę czuć było w nogach. Musieliśmy w związku z tym ograniczyć zwiedzanie Stripu do odcinka MGM - Lynn.  Mam więc nadzieję na następny raz i odwiedzenie wnętrza Luxoru :)

wtorek, 14 października 2014

Nevada - pustynia z sercem


Nevada to bardzo pusty stan - gdzie okiem sięgnąć, tam pustynia lub step. Zamieszkuje go 2,7 miliona mieszkańców, z czego 2 mln skupiają się w aglomeracji Las Vegas. Stolicą stanu jest niewielkie Carson City (ok. 50 tys. mieszkańców), ale to właśnie Vegas stanowi szybko i mocno bijące serce stanu. To ogromne bajkowe miasto, dorosłe wesołe miasteczko, rozświetlona wyspa w środku pustyni.

Stolica amerykańskiego hazardu to zdecydowanie najbardziej rozpoznawalne miejsce w Nevadzie. Innym znanym miejscem które odwiedziliśmy był Park Narodowy Doliny Śmierci, który leży w zasadzie w Kalifornii, przy granicy z Nevadą. W Nevadzie znajduje się jego niewielka część. Charakterystyczne dla stanu jest to, że automaty do gier są nie tylko w Vegas, ale wszędzie - w sklepach, knajpkach, na stacjach benzynowych. Dlatego tankując łatwo poznać po której stronie granicy się znajdujemy.

Niewiele więcej jestem w stanie napisać, ponieważ nasza wizyta w Nevadzie, podobnie jak wielu innych turystów, ograniczyła się do odwiedzenia stolicy rozpusty :) Ale z to jaka to była wizyta! O tym już niebawem. :)

Hotel Venezian w Las Vegas
Pustynny piasek dookoła Vegas
Parking przy Walmarcie w miejscowości Pahrump
Zmierzamy do Death Valley. Ani jednej chmurki

piątek, 10 października 2014

Dzika przyroda Syjonu, czyli Zion National Park

Z Hurricana pojechaliśmy do parku narodowego o bardzo wdzięcznej nazwie Zion, który leży w stanie Utah na terenie Wyżyny Kolorado. Sporą jego część zajmuje wspaniały kanion, przez który płynie rzeka Virgin. Ten właśnie rejon parku wybraliśmy do zwiedzania. 

Park Narodowy Zion 
Zion jest bardzo piękny i przyjemny, zachwyca klimatem i urokiem dzikiej natury. Jednocześnie nie urzekł mnie na początku aż tak bardzo jak inne odwiedzone przez nas miejsca, może dlatego, że w przeciwieństwie do nich nie wydawał mi się wtedy egzotyczny. Wędrówki po parku przypominały nieco chodzenie po Tatrach (które skądinąd uwielbiam), z tym że góry miały kolor czerwony, nieco inny kształt, i były niemal pozbawione większej roślinności. Nie oznacza to bynajmniej, że mi się tam nie podobało. Przeciwnie - piękno przyrody i frajda z przemierzania szlaków w Zionie były niezaprzeczalne, nawet jeśli nie udało mu się przebić moich ulubionych parków Bryce, Grand Canyon i Joshua Tree. Teraz, gdy po kilku miesiącach oglądam zdjęcia, park wydaje mi się jeszcze piękniejszy i wspanialszy niż gdy w nim byłam. Najwyraźniej dostrzegam teraz rzeczy, których nie miałam czasu zobaczyć na miejscu :)

Zion oferuje wiele dłuższych i krótszych szlaków pieszych, zarówno po krawędziach kanionu jak i po jego dnie, wzdłuż rzeki. Ponieważ płaskowyż, w którym rzeka wyżłobiła kanion, jest wyniesiony w stosunku do zwykłego poziomu terenu, można powiedzieć, że park jest górzysty. Wjeżdża się do niego bowiem z poziomu rzeki i do brzegu kanionu trzeba się wspiąć :)
Wiosna w Zionie
Wiosna w Zionie
Trafiliśmy do Zionu wczesną wiosną, dokładnie 29 marca. Zielone, świeże i jeszcze nie w pełni rozwinięte listki na drzewach wspaniale prezentowały się na tle ciemno ubarwionych skał. Wiosna wydawała się tam nieco opóźniona w stosunku do tej panującej już na dobre poza parkiem, zapewne z powodu lokalnego mikroklimatu. Powietrze było rześkie, temperatura niezbyt wysoka (kilkanaście stopni), a więc warunki idealne do wędrówek i spacerów. Postanowiliśmy zatem od razu wyruszyć w teren. Nie mieliśmy konkretnego planu na zwiedzanie, chcieliśmy zobaczyć wiszące ogrody, o których słyszałam wcześniej, przejść się którymś ze szlaków średniej długości i dotrzeć do początku szlaku na słynne Narrows. Najpierw jednak musieliśmy pozbyć się samochodu, co okazało się wcale niełatwym zadaniem.

Przez park (w części zwiedzanej przez nas, czyli kanionie Virgin River) przebiega jedna główna, bardzo ładna droga wiodąca wzdłuż rzeki do wielu bardziej lub mniej popularnych szlaków oraz atrakcji. Auta można parkować na jej poboczach (tam gdzie jest to możliwe) lub w zatoczkach parkingowych zlokalizowanych zazwyczaj tam, gdzie znajdują się jakieś ciekawe miejsca. Muszę przyznać, że dawno nie widziałam tak gęsto upchniętych samochodów, jak przy tej właśnie drodze. Były to ostatnie dni, kiedy do parku można było wjechać autem. Od kwietnia przez całe lato po dolinie kursują shuttle busy i ruch samochodowy jest zakazany. Ludzi i ich samochodów było więc mnóstwo. Jechaliśmy i jechaliśmy, a choćby odrobiny wolnego miejsca nie było widać. Albo też było, ale je przegapialiśmy, a zawrócić nie było jak.

Dopisało nam szczęście, bo przy Weeping Rock znalazło się jedno miejsce parkingowe, zostawione jakby specjalnie dla nas. Zaparkowaliśmy ciaśniutko w rzędzie aut stojących na środku placyku, tworzących jakby wysepkę dla samochodów jeżdżących dookoła i szukających miejsca w tym samym rzędzie lub przy brzegach placu.

Widok na parking przy Weeping Rock
Postanowiliśmy na dobry początek wejść na górę do Weeping Rock. Szlak, a w zasadzie szlaczek, był bardzo krótki i łatwy, w większości z asfaltowym podłożem. Wchodziliśmy tam spacerkiem może 5-10 minut. Samo miejsce było piękne. Ze skalnego sklepienia, jak na szlochającą skałę przystało, kapała na głowę woda, obecna jak miałam wrażenie wszędzie w parku i tworząca wilgotną atmosferę. Na skalnych ścianach można zobaczyć słynne ogrody, które na mnie zrobiły wrażenie dość zabiedzonych, bo wyobrażałam je sobie jako zdecydowanie bardziej bujne. Przy szlaku spotkaliśmy też pierwszą poważną dziką zwierzynę - jelonka mulaka skubiącego sobie krzaczki kilka kroków od szlaku. Nie przerażały go nawet głośne okrzyki dzieci: "oooooo...deer! deer!". Zrobiliśmy kilka zdjęć i zeszliśmy na dół. Później okazało się, że w całym parku podobnej zwierzyny biega znacznie więcej:)
Weeping Rock
Weeping Rock
Wiszące ogrody przy Weeping Rock
Pierwszy napotkany mulak
Widok z Weeping Rock
W pobliżu Weeping Rock miał swój początek jeszcze jeden szlak, a w zasadzie dwa, bo wyżej znajdowało się rozejście. Mam na myśli Hidden Canyon Trail, który odchodzi od szlaku East Rim wiodącego między innymi do pięknego Observation Point (ten niestety widziałam tylko na zdjęciach :( ). Ukochany wypatrzył go już wcześniej na mapie, przeczytał opis i uznał, że jest bardzo ciekawy. W opisach szlak przyporządkowany był do najtrudniejszej kategorii, jako stromy, niebezpieczny i nienadający się dla osób z lękiem wysokości. To na chwilę zastopowało nasz entuzjazm :) Popatrzywszy jednak chwilę na ludzi na widocznym z dołu odcinku szlaku (rodziny z dziećmi, starsze osoby) uznaliśmy, że chyba nie jest taki straszny jak go malują i postanowiliśmy spróbować :) Szlak miał jeszcze jedną dużą zaletę - nie był długi, mieliśmy więc jeszcze czas na wejście i powrót. Dodatkowo świetnie się złożyło, że zaparkowaliśmy w tym miejscu, więc samochód mógł zostać tam, gdzie zostawiliśmy  go rano. 

Na początku podejście było zaskakująco łatwe - lekko wznosząca się asfaltowa ścieżeczka. Zaczęliśmy się nawet śmiać z przezorności Amerykanów piszących o dużym stopniu trudności, która miała zapewne na celu uniknięcie wypłacania dużych odszkodowań. Wyżej jednak zaczęły się schody :) No może nie dosłownie schody, ale liczne ekspozycje, które potwierdziły, że szlak, mimo iż jego trudność oceniłabym raczej jako średnią, rzeczywiście nie nadawał się dla osób z lękiem wysokości. Część trasy przebiegała po wąskich (może nie zawsze obiektywnie, ale z mojego punktu widzenia na pewno) naturalnych półkach skalnych wiodących dookoła stromego klifu i lekko pochylonych w stronę kilkudziesięciometrowej, a nawet kilkusetmetrowej przepaści. Na tych odcinkach trzeba było trzymać się łańcuchów przymocowanych do skał. Poziom adrenaliny trochę skakał, ale widoki były przepiękne. Jak okiem sięgnąć dookoła rozciągały się czerwone ogromne bryły gór, a w dole widać było maleńkie samochodziki na parkingu. Gdzieniegdzie rosła miejscowa górska roślinność, na przykład opuncje ;)

Niewinny początek szlaku. Niżej w oddali widać Weeping Rock
Na razie łatwizna :)
Ukryte schodki - ale to jeszcze nie kanion
Im wyżej tym straszniej
Widok w dół piękny i błogi, ale jakoś nie uspokaja ;)
Taaaaaak wysoko!
Jeszcze tylko kilka kroków ....
... i można puścić łańcuchy
Pewnie już niedaleko do celu
A jednak nie -  jeszcze więcej łańcuchów - im wyżej, tym szlak jest bardziej eksponowany.
Za zakrętem, na wąskim przejściu dookoła skały, już nie mieliśmy odwagi zrobić zdjęcia
Po przejściu sporego kawałka eksponowanego szlaku z łańcuchami doszliśmy do celu - początku ukrytego w górze kanionu. W tym miejscu kończy się utrzymywany przez park odcinek szlaku - dalej trzeba radzić sobie samemu. Ale nie warto tam zawracać - koniecznie trzeba wspiąć się po małych "schodkach" wyżłobionych dla ułatwienia w pochyłej skale i wejść do kanionu. 

Sam kanion jest przepiękny. Idzie się piaszczystą ścieżką pomiędzy ogromnymi pionowymi skalnymi ścianami. Aż trudno uwierzyć, że kanion nie znajduje się na normalnym poziomie terenu. Przeszliśmy nim spory kawałek, choć nie doszliśmy do samego końca kanionu uznawszy, że nic nowego dalej nie zobaczymy, a czasu coraz mniej. Po drodze musieliśmy pokonać trochę naturalnych przeszkód jak zwalone pnie czy wysokie głazy zagradzające drogę. Ale to właśnie cieszy najbardziej w tym spacerze :)

Hidden Canyon

Panorama nieco zawyża ścianę kanionu, ale na żywo i tak jest ogromna
Ściany Hidden Canyon
Hidden Canyon
Zastanawialiśmy się, czy wracając nie przejść jeszcze na East Rim Trail, ale musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu. Nasza mapka pokazywała, że czas tego przejścia to chyba w sumie ok. 6 godzin. Nawet zakładając szybsze tempo marszu, nie dalibyśmy rady wrócić przed zmrokiem, bo była już 14-ta. Zresztą, nie mieliśmy takiej potrzeby. Hidden Canyon był przepiękny, posiedzieliśmy w nim, posłuchaliśmy ciszy. Skalne ściany naprawdę izolują od świata, choć turystów przechodzi tam dużo (zazwyczaj są bardzo mili i często zagadują - jak to w górach).

Tak więc postanowiliśmy wrócić tą samą drogą, co oczywiście okazało się trudniejsze niż wejście z powodu lepszych widoków na przepaść na dole. Po drodze mijaliśmy mnóstwo turystów. Znaczna część nas zadziwiała, ponieważ po wąskim i śliskim szlaku, czasem nawet nie trzymając się łańcuchów, ludzie szli sobie w obuwiu, które niekoniecznie nadawało się do tego celu. No ale powiedzmy, że buty sportowe były do zaakceptowania. Nie padało, nic się nie działo, a to w końcu nie Himalaje.

Turyści na szlaku do Hidden Canyon
Byli jednak tacy, którzy zaskoczyli nas o wiele bardziej, niż zrobiłby to górołaz w japonkach. Mam na myśli rodziców z gromadką dzieci w wieku na oko od 4 do 12 lat, którzy dziarsko wspinali się na górę. Szczególnie młodsze dzieci były wyraźnie przestraszone i trzymały się ściany lub łańcuchów, zawieszonych na wysokości ich głowy. Troskliwi rodzice zdawali się natomiast niezbyt przejmować całą sytuacją i czasem tylko ostrzegali swoje pociechy: "Honey, keep holding the chains, you don't wanna fall from the trail". A dzieci mieli ze sobą piątkę. Cóż, był to dość osobliwy widok na mocno eksponowanym szlaku. Takich rodzin minęliśmy kilka i zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że dorośli są tak beztroscy i ufają małym dzieciom. Naszym zdaniem tego typu szlak zdecydowanie nie był odpowiedni do rodzinnych wycieczek. Spotykaliśmy też pary, które nosiły niemowlęta w nosidełkach na plecach i to było w porządku, choć sama pewnie bym się nie odważyła :)

Po zejściu na dół i powrocie do Weeping Rock byliśmy w bardzo dobrych humorach, nie tylko dlatego, że w ogóle uwielbiamy górskie wędrówki, ale przede wszystkim dlatego, że szlak był naprawdę wspaniały i widowiskowy. Postanowiliśmy od razu iść dalej, do Temple of Sinawava. Rozważaliśmy też pojechanie tam samochodem, ale pamiętając jak długo szukaliśmy miejsca do zaparkowania, zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer. Później okazało się, że sporo ludzi wyjechało już z parku i miejsc parkingowych było pod dostatkiem. My byliśmy jednak bardzo zadowoleni z wyboru wersji pieszej, ponieważ szliśmy przez naprawdę piękne tereny.

Na początek zeszliśmy na dół do rzeki, na piękną zieloną łączkę. Chcieliśmy iść ścieżką wzdłuż niej aż do celu, ale niestety nie było takiej możliwości. W pewnym momencie rzeka dochodziła do ściany niecki i byliśmy zmuszeni wdrapać się wyżej do "oficjalnej" drogi. Dalej teren najwyraźniej był chroniony - przy drodze często stały znaki z prośbą, aby pozwolić roślinom rosnąć i nie schodzić w dół. No cóż, najwyraźniej Amerykanie wyszli z założenia, że do każdego szlaku pieszego i tak trzeba dojechać samochodem (to chyba typowe typowe dla całych Stanów Zjednoczonych, gdzie samochód ma praktycznie każdy i nie można przejść nawet 500 m do sklepu, ponieważ nie ma którędy). Większość trasy pokonaliśmy więc idąc drogą, skąd widoki i tak były niezapomniane. Jedynym minusem takiego rozwiązania była konieczność uważania na samochody (szczególnie że kierowcy skupiali się na krajobrazach i zwierzynie przy drodze, nie zawsze zachowując wystarczającą ostrożność). W niektórych miejscach znajdowaliśmy wyraźne ścieżki zbiegające w dół do rzeki, być może dzikie, ale tabliczek z zakazem nie było, więc zeszliśmy jedną czy dwiema na dół.

Przy rzece relaksowali się turyści oraz jelonki mulaki, które spotykaliśmy kilkukrotnie po drodze. Nie wiedzieliśmy na początku, jak nazywają się te zwierzęta, więc nazwaliśmy je roboczo "skrzyżowanie osła z sarną" ;) z uwagi na długie uszy o okrągłych końcach. Później dowiedziałam się, że ich nazwa "mulak" wywodzi się od długich uszu tych zwierząt przypominających uszy muła. Tak więc nasze skojarzenie było całkiem trafne :)
Rzeka Virgin z kanionie Zion
Szlak do Weeping Rock został za nami
A w tym kierunku zmierzaliśmy 
Początkowo można iść wzdłuż rzeki
Później trzeba było wyjść na drogę

White Throne
Trochę informacji o Zionie
Majestatyczne ściany kanionu Zion
Turyści nad rzeką
Kolejny zwierz na naszej drodze
Wspinaczka po ścianie kanionu
Kolejny przedstawiciel lokalnej fauny
Zbliżamy się do celu - w oddali widać parking
Temple of Sinawava
Przy Temple od Sinawava zaczyna się szlak do The Narrows czyli najwęższej części kanionu Zion. Szlak ma 25 kilometrów w obie strony i jest bardzo wymagający, ponieważ przez większość trasy idzie się rzeką (istnieje też podobno krótsza wersja wycieczki, gdzie dochodzi się tylko do pewnego punktu).

Do Narrows wyruszają całe pielgrzymki turystów. Trzeba przyjść wcześnie rano do punktu startowego, gdzie za kilkadziesiąt $ można wypożyczyć wodoodporny kostium i specjalne buty. Dostaje się również solidny kij-tyczkę do odpychania i podpierania się w wodzie.

Przewodniki odradzają chodzenie szlakiem wczesną wiosną z uwagi na duże ryzyko zalania w kanionie (flash floods). Ponieważ ostatnie dni były deszczowe, trochę wzięliśmy sobie do serca tę radę. Nie wiem na ile te ostrzeżenia są przesadzone, na ile prawdziwe. W każdym razie większość turystów się nimi nie przejmuje, bo dotarłszy do kanionu po południu widzieliśmy spore grupy powracających śmiałków. Wszyscy bez względu na wiek i płeć wyglądali na mocno wyczerpanych, więc szlak naprawdę musi być trudny. 

Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na taką całodzienną wyprawę (może następnym razem, gdy będziemy mieć więcej czasu na zwiedzanie i będzie trochę cieplej ;) Postanowiliśmy jednak przejść się szlakiem spacerowym, który przez chyba 1,5 kilometra biegnie równolegle, brzegiem strumienia.

Kanion oglądany ze szlaku był przepiękny, a jego wysokie skalne ściany wyglądały naprawdę potężnie. Podziwiając roślinność zwisającą ze skał i wspaniały strumień wody, który płynął spokojnie, wzburzając się czasem i wirując przy kaskadach i większych kamieniach, doszliśmy do końca "deptaka". W tym miejscu rzeka rozszerzała się i szlak przechodził na drugą stronę. Okazało się, że można i bez "sprzętu" wejść do kanionu, przynajmniej na początkowy odcinek szlaku, żeby trochę poczuć atmosferę. Warunkiem było jednak przekroczenie rzeki, co nam, mimo najlepszych chęci, się nie udało. Woda sięgała w niektórych miejscach kolan, więc wejście w górskim obuwiu odpadało. Boso też było ryzykownie z uwagi na skaliste dno. Niestety nie przewidzieliśmy, żeby zabrać z hotelu wodoodporne turystyczne sandały, tak więc musieliśmy obejść się smakiem. Ale może i dobrze się stało, bo na pewno skończyłoby się to ciężkim przeziębieniem. Woda była bardzo zimna, a turyści wracali ze swojej krótkiej wycieczki w sandałkach z wyziębionymi, czerwonymi i sinymi nogami (no ale czego się nie robi dla przygody ;) 

Postanowiliśmy jeszcze posiedzieć na skale na środku strumienia, tak daleko, jak tylko dało się przejść suchą stopą i z daleka od tłumów idących ścieżką. Niestety po kilku minutach musieliśmy zrezygnować z tej "przyjemności", ponieważ rzeczka cuchnęła w tym miejscu jak rasowy miejski ściek. Aż strach pomyśleć, skąd brał się ten uciążliwy zapach. Zjedliśmy więc szybko nasze batony energetyczne i wróciliśmy na szlak.

Ostrzeżenia przy szlaku do the Narrows
Jak powstał kanion?
Szlak biegnący wzdłuż rzeki Virgin w kierunku the Narrows
Ściana skalna przy szlaku
Mulak chyba lubi towarzystwo turystów
Wiszące ogrody
Rzeka przebija się przez skały
Przeprawa w kierunku the Narrows - tym razem nam się nie udało
A to dalsza część szlaku
Słońce było coraz niżej, a nas czekała jeszcze kilkukilometrowa droga powrotna, tak więc ruszyliśmy powoli w kierunku parkingu. Po drodze spotkaliśmy bardzo miłego pana, z którym ucięliśmy sobie całkiem długą pogawędkę. Pan, jak się okazało, był z Kalifornii i przyznał, że mimo to jest w Zionie po raz pierwszy. Nie wiem czy przez zapracowanie czy też przez typowe dla mieszkańców jakiegokolwiek miejsca myślenie "mam blisko więc jeszcze zdążę zobaczyć kiedyśtam", pan nigdy wcześniej nie podróżował po okolicy. Tubylec ucieszył się, że jesteśmy z Polski, bo ma rodzinę w Szwecji i kojarzył, że nasz piękny kraj jest blisko. Otrzymaliśmy solidną pochwałę za rozsądne obuwie (ach ci wszyscy nieroztropni turyści w klapkach i sandałkach) oraz dowiedzieliśmy się, że latem w parkach jest dużo węży i przyjechaliśmy w idealnym czasie. Przy okazji pan polecił nam nam absolutnie rewelacyjną restaurację dla "prawdziwych kowbojów". Nie wybraliśmy się do niej jednak, gdyż nie było nam po drodze :) Całej naszej rozmowie przysłuchiwał się dziki indyk, przechadzający się dumnie po parkingu.
Lokalny ptaszek - dziki indyk
Wodospady w Zionie
Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilka jelonków, z których jeden przeprawiał się przez rzekę, by dołączyć do towarzyszy

Tak minął nasz wspaniały dzień w Zionie, którego chyba najciekawszym punktem był malowniczy i nieco przerażający szlak do Hidden Canyon. Zachwyceni przyrodą opuszczaliśmy wyżynę Kolorado, a następnego dnia zmienialiśmy zupełnie klimat - naszym kolejnym celem było Vegas!

Wyjeżdżamy z parku