|
Playa Bonita |
O Las Terrenas nie wiedziałam zbyt wiele, poza tym, że to ładna i popularna turystyczna miejscowość. I rzeczywiście, znaleźliśmy tam pierwsze naprawdę rajskie krajobrazy. przy których chowa się ze wstydu nie tylko Punta Cana, ale i wszystkie poprawione przez grafików plakaty biur podróży.
|
Nasza pierwsza dominikańska pochyła palma. Przy kolejnych wyglądałaby na mocno zabiedzoną, ale wtedy była najwspanialsza :) |
Pierwsze wrażenia
Las Terrenas leży na północnym wybrzeżu wyspy, w rejonie z klimatem tropikalnym. Oznacza to, że prawie codziennie, również zimą, możesz spodziewać się krótkiej ale intensywnej tropikalnej ulewy. Powietrze jest upalne i wilgotne, a okoliczna roślinność rośnie bujnie i malowniczo, zarówno w lasach jak i przy brzegu oceanu.
Wybraliśmy się tam porannym autokarem z Santo Domingo, jadąc całkiem przyzwoitą drogą przez środek wyspy. Nie mieliśmy zupełnie żadnego planu i postanowiliśmy iść na żywioł, otwarci na przygody :)
|
Widok z autobusu do Las Terrenas - po drodze trochę pól ryżowych, ale większość krajobrazu wygląda zupełnie jak polskie łąki :) |
Już na dworcu przechwyciło nas dwóch motoconchistów z propozycją podwiezienia do miasta za 200 peso od osoby. Ponieważ upał doskwierał, a do przejścia było trochę drogi, pojechaliśmy z nimi i naszymi plecakami, negocjując cenę do 100 peso za osobę. I tak przepłaciliśmy przynajmniej dwukrotnie, ale wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda lokalny rynek mototaksówkarzy :) Później nauczyliśmy się, że dwie osoby z dwoma plecakami mogą spokojnie jechać z kierowcą na jednym motocyklu :) a kurs po miasteczku kosztuje ok.30 peso (do dworca można zapłacić 50).
Plus był taki, że cieszyłam się z przejażdżki jak dziecko, choć w Polsce zarzekałam się, że nigdy w życiu nie wsiądę na motocykl, i to jeszcze bez kasku! Cóż, trzeba się było przyzwyczaić, wziąć ryzyko na klatę i nawet znaleźć w tym frajdę :) Byle tylko uważać na nogi i boczne otarcia.
|
Dominikańska "sztuka ulicy" - popularna pamiątka |
|
Sklep z AGD |
|
Siłownia |
|
Wypożyczalnia samochodów |
|
Epipremnum złociste w naturze - trochę większe niż w domu |
|
Jeden z wielu bezpańskich psiaków wałęsających się po ulicy |
Szukaliśmy z naszymi mototaksówkarzami taniego hostelu/pensjonatu, który znaleźliśmy na jednym z polskich blogów. Okazało się, że nikt w okolicy o takim nie słyszał, więc zmuszeni byliśmy szukać sobie czegoś innego. Poszukiwania zaowocowały malowniczą przejażdżką po całym miasteczku. Dookoła było pięknie. Jak to na Karaibach - małe proste parterowe domki w jaskrawych kolorach - różowe, żółte, zielone i niebieskie, blaszane maleńkie sklepiki czy bardziej stoiska z owocami, kostką mydła, dwiema butelkami szamponu, klapkami i wodą w butelkach. Mijaliśmy też lokalny szpital - niski niewielki budynek wielkości szkolnej sali gimnastycznej, pomalowany na niebiesko i zupełnie się ze szpitalem niekojarzący. Bliżej centrum miasteczka było już bardziej turystycznie - mijaliśmy siłownie, wypożyczalnie samochodów, większe sklepy, domowe komercyjne pralnie. Pojawiało się też więcej turystów na kładach i w wypożyczonych błyszczących SUV-ach, pomiędzy którymi slalomem jeździli motoconchiści z dwójką lub nawet trójką pasażerów na jednej maszynie. Na ulicy panował prawdziwy chaos i wolna amerykanka, a hałas, choć na swój sposób uroczy i ciekawy, był większy niż na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. :) Zdecydowanie potrzebowaliśmy cichszego otoczenia. W końcu dotarliśmy na ulicę przy plaży. Od razu urzekło mnie to miejsce i cudowny widok oceanu. Nie przeszkadzały mi nawet dziesiątki brzęczących motocykli śmigających po drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża. Pytaliśmy o pokoje w okolicznych hotelach, ale większość cen zaczynała się od 70 EUR za noc, a i o to było ciężko. Wystrój i standard hoteli był dostosowany do klienteli z Niemiec i Wielkiej Brytanii, więc na coś tańszego nie było co liczyć. Pora była jeszcze wczesna, więc postanowiliśmy szukać do skutku i w razie czego wrócić w okolice dworca, gdzie z powodu oddalonej lokalizacji ceny były niższe, a i klimat bardziej lokalny i mniej turystyczny. Zajrzeliśmy jednak jeszcze do hotelu Casa Robinson, w którym mieli się zatrzymać nasi poznani w Santo Domingo znajomi. Ukochany również czytał o tym miejscu na jednym z blogów (niestety teraz nie jestem już w stanie przypomnieć sobie, na którym), więc coś w nim musiało być.
Zajrzeliśmy i zostaliśmy, mimo że planowaliśmy wcześniej nocleg z nieco skromniejszym budżetem. Casa Robinson urzekła nas od pierwszego wejrzenia i było to zdecydowanie najlepsze miejsce, w jakim nocowaliśmy w Dominikanie. Zostaliśmy tam 4 dni i aż żal było wyjeżdżać. Poszczęściło nam się, bo nie mieliśmy rezerwacji i na te 4 dni były jeszcze ostatnie wolne miejsca.
|
Uliczka prowadząca do Casy Robinson |
|
Wejście do Casy Robinson |
|
Ogródek Casy Robinson |
|
Hamak przed pokojem |
|
Przytulne wnętrze - moskitiera nasza, po prawej drzwi do łazienki |
|
Wnętrze pokoju |
|
Klimatyzacja jest zbędna - wiatrak spełnia swoją rolę:) |
Na tej samej małej uliczce co Casa Robinson, nieco dalej od plaży, było jeszcze kilka hotelików i pensjonatów prowadzonych przez lokalną ludność. W większości nie było już miejsc, więc nie mogę się wypowiedzieć na temat jakości i cen. Okazja na nocleg trafiła się tylko w jednym, wyglądającym naprawdę bardzo egzotycznie. Był to piętrowy budynek, z dość obskurnymi pokojami i zimną wodą. Warunki nie najlepsze, ale - przy ograniczonych funduszach lub braku miejsc - znośne. Właścicielka hotelu (oraz stadka drobiu i chyba pralni) chciała za pokój 1000 peso. Znegocjowaliśmy do 700 (wówczas ok. 70 zł) peso z uwagi na niski standard, ale i tak zdecydowaliśmy się pozwolić sobie na trochę frajdy na wakacjach i wrócić do Casy Robinson.
Casa Robinson to w zasadzie nie typowy hotel, ale kompleks uroczych krytych palmową strzechą piętrowych domków położonych w pięknie utrzymanym tropikalnym ogrodzie. Dostaliśmy pokój w jednym z nich na parterze. Kosztował 1500 peso, czyli odpowiednik 35 euro i był absolutnie wart swojej ceny. W środku było czyściutko i przytulnie, w roku stała lodówka, w łazience była ciepła woda, a wifi działało całkiem nieźle. Wszystkie okna wyły wyposażone w moskitiery i żaluzje (w domkach nie ma szyb, jak w wielu hotelach w Dominikanie, ponieważ w tym klimacie nie są potrzebne). Ale najpiękniejsze było otoczenie domków. Można było siedzieć wieczorem na fotelach ustawionych przed domkami i podziwiać zachody słońca. Towarzystwa dotrzymywał wtedy również uśmiechnięty strażnik, który po zmroku przechadzał się po terenie ośrodka z pokaźną giwerą, którą - jak mówił- odstraszał nieproszonych gości.
Do plaży było jakieś 50 metrów, więc ogólnie - rewelacja. Supermarket, inne sklepy z jedzeniem, restauracje oraz comedory znajdują się przy dwóch głównych, biegnących równolegle do siebie ulicach w miasteczku, jakieś 15 minut spacerem od Casa Robinson.
Hotel oferował dobrą kawę i miał nawet restaurację, ale nigdy w niej nie jedliśmy. Na śniadanie kupowaliśmy od ulicznych sprzedawców pyszne empanady, a także papaje i inne owoce. Obiady lub kolacje jedliśmy w comedorach, oczywiście im dalej od centrum tym lepiej i taniej. Próbowaliśmy kupować tańsze jedzenie w sklepie, ale nie bardzo się to opłacało. Po pierwsze - empanady i jedzenie w comedorach jest generalnie tanie i dobre. Po drugie, jedzenie w supermarketach było dość drogie, a wybór produktów nadających się do przechowania w hotelu niewielki. Próbowaliśmy z jogurtem i płatkami śniadaniowymi. Niestety w Dominikanie (zapewne ze względu na klimat) jogurty występują jedynie w postaci mocno słodzonej i nie byłam w stanie tego przełknąć. Lodówka w pokoju przydała się jednak i była dla nas dużym luksusem, ponieważ pozwalała cudownie chłodzić wodę, przydźwiganą w baniakach z supermarketu.
|
Postanowiliśmy nieco zaszaleć i zamówić obiad w "normalnej" restauracji dla turystów, prowadzonej przez lokalną rodzinę. Cena przyzwoita, jedna z niższych w okolicy, ale wciąż 3 razy wyższa niż w comedorze :) |
Plaża w Las Terrenas była cudowna, pełna palm kokosowych, woda cieplutka i przyjemna. Po prostu sielanka. Mało było na niej turystów, gdzieniegdzie stały przyjemne kameralne plażowe knajpki, a między palmami wałęsały się stadami bezpańskie psy - na szczęście niegroźne, jeśli się ich nie zaczepiało. Drugiego dnia po przyjeździe wybraliśmy się na nią o świcie, prosto z łóżek. Było cicho i pięknie, lekko zachmurzone niebo mieniło się na różowo, a rześki ocean szumiał jeszcze głośno, niezagłuszany jak za dnia przez motocyklistów.
|
Towarzystwo dla turystów |
|
Las Terrenas - plaża o świcie |
|
Wybrzeże w Las Terrenas na wysokości Casy Robinson |
El Limón
Drugiego dnia naszego pobytu postanowiliśmy wybrać się do słynnego w okolicy wodospadu El Limon. Nie znaliśmy jeszcze magii guagua, więc pojechaliśmy taksówką, płacąc za 4 osoby ok 1500 peso w obie strony. Nie popełniaj naszego błędu i jedź na miejsce guagua, które odjeżdżają co ok. 15 minut do pół godziny.
Wodospad mieści się w parku wśród malowniczych wzgórz i prowadzi do niego kilka pieszych szlaków o różnej długości i stopniu trudności. Wybierz więc taki, który Ci najbardziej odpowiada. Nie wiedzieliśmy o tym wtedy i nasz kierowca taksówki wywiózł nas bez pytania do miejsca, gdzie zaczynał się najdłuższy i najbardziej wymagający terenowo szlak (choć dla przeciętnego człowieka wciąż łatwy do przejścia). Oczywiście nie zrobił tego bez powodu. Na miejscu okazało się, że w domu obok mieszka jego kuzyn, który zupełnie przypadkiem jest przewodnikiem i zaprowadzi nas do wodospadu za jedyne kilkaset dodatkowych peso. Do tego musimy zamówić konie (po 40 USD od łebka), ponieważ szlak jest trudny, niezwykle długi i możliwy do przejechania jedynie na koniu. Po krótkiej naradzie oburzeni nieco natarczywością i zachłannością miejscowych, którzy nie chcieli jedynie zarobić na życie ale po prostu bez skrupułów oskubać naiwnych turystów. Podziękowaliśmy grzecznie i stanowczo ruszając pieszo ścieżką biegnącą przez podwórka i niewielką wioskę.
|
Dom Marii i Miguela przy wejściu na szlak do El Limon |
|
Domek w rajskim otoczeniu w pobliżu ścieżki |
Nasz przyjemny spacer został niedługo potem przerwany przez kolejnego samozwańczego nastoletniego przewodnika. Zatrzymał nas przy wejściu na szlak, w miejscu gdzie pasły się małe koniki do wożenia turystów. Zażądał również 40 USD od osoby za konia i doprowadzenie nas do wodospadu. Cena była kosmiczna, więc wdaliśmy się z nim w długą i ciężką dyskusję. Chcieliśmy iść pieszo, ale "przewodnik" nijak nie chciał się odczepić, grożąc nam błotem nie do przebycia i niechybną śmiercią w górach. Do dyskusji włączyły się dwie Polki, które również niskobudżetowo przemierzały Dominikanę z plecakami i miłym zbiegiem okoliczności pojawiły się na szlaku dokładnie wtedy, kiedy my. Wspomogły nas swoim znacznie lepszym hiszpańskim. W końcu uzgodniliśmy, że nie zapłacimy natrętowi nic ze względu na jego usilne próby oszukania nas na sporą kwotę i pójdziemy do wodospadu sami (tak, Dominikana to biedny kraj, ale naciągacze akurat najmniej potrzebują wspomagania - swoje na pewno z turystów zedrą). Ukochany słusznie sugerował, żeby po prostu podążyć za końmi z turystami, prowadzonymi przez przewodników (oczywiście pieszych i odpornych na "błoto"). Niestety w trakcie negocjacji ostatnie konie zniknęły nam z oczu, a na drodze stanął strumień. Żadnego szlaku nie było dalej widać i tu pojawił się mały problem. Poszliśmy więc jedyną wydeptaną ścieżką stromo w górę wzgórza. W połowie drogi dogoniła nas jednak samozwańczy przewodnik i usilnie przekonywał, że idziemy złą drogą. Tym razem nas przekonał, bo ścieżka nie bardzo nam się podobała :) Po kolejnych długich negocjacjach uzgodniliśmy, że przewodnik zaprowadzi nas wszystkich (5 osób) pieszo za 300 peso, albo wcale. Przewodnik obruszył się i uznał to za potwarz, ale się zgodził. Zostawił nas zresztą później po godzinie, w połowie drogi, ewidentnie stwierdziwszy, że nie opłaca mu się wspinać za taką marną kasę i woli sprzedawać konie kolejnym turystom.
Tak więc poszliśmy.
I co się okazało? Szlak do wodospadu był cudownie utrzymaną szeroką ścieżką, ze schodkami i barierkami w trudniejszych miejscach. Niezbyt strome, kilkukilometrowe podejście trwało niecałe 2 godziny. Jedyną przeszkodą okazał się strumień, który odgrodził nas od początku szlaku. Gdybyśmy zobaczyli, którędy konie przeszły przez strumień moglibyśmy pójść dalej z zamkniętymi oczami bez żadnego przewodnika. Tak też polecam zrobić, bo szlak jest przepiękny i bardzo malowniczy. Początek ścieżki znajduje się za strumieniem po prawej stronie i kieruje na prawo. Strumień trzeba przejść kilka razy. Woda sięga max do połowy uda, jest czyściutka i ciepła, choć jednocześnie przyjemnie chłodząca stopy. Zaskoczyło mnie to, bo po górskim strumieniu spodziewałam się lodowatej wody :) Dno jest kamieniste, więc po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy przechodzić przez strumień w butach, które wysuszyły się już kolejnego dnia. Chłód wody zrobił mi bardzo dobrze, ponieważ ból stopy nabyty na plaży w Punta Canie po tym spacerze zupełnie ustąpił.
Wodospad widoczny jest najpierw ze wzgórz, a później schodzi się do jego postawy. Trzeba wtedy przebrnąć przez wartki spływający w dół strumień trzymając się rękami położonego w poprzek strumienia pnia drzewa. Polecam w tym miejscu szczególnie uważać, jeśli nie chcecie zaliczyć kąpieli w pełnym ekwipunku :) Pod wodospadem można popływać i tak też robi większość przychodzących tam turystów. Przepiękne miejsce.
|
Mapka ze szlakami. Szliśmy bladoróżowym szlakiem Sendero del Cafe (na samej górze, linia już mocno wyblakła) |
|
Strumień, który kilka razy przecina szlak do El Limon |
|
Napotkasz go na szlaku kilka razy |
|
Zmęczony dźwiganiem turystów pod górę konik odpoczywa i czeka kolejną rundę |
|
Widoki po drodze |
|
A tak wygląda szlak do El Limon (jeden z kilku) oraz turysta na koniu ze swoim przewodnikiem za przynajmniej 40$ |
|
Praktycznie cała ścieżka jest wybrukowana |
|
Dookoła dżungla |
|
Po drodze drzewa kakaowca |
|
I kawa |
|
I nareszcie! Widać wodospad :) |
|
Tak wygląda z bliska |
|
A tu w całej okazałości - z pływakiem gratis |
|
Przeprawa w drodze powrotnej. Włoska para pozazdrościła nam kąpieli, zsiadła z koni i robiła sobie selfie w strumieniu :) |
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Samany na rejs w poszukiwaniu humbaków, ale temu zdecydowałam poświęcić osobny post.
Playa Bonita
Nasz ostatni dzień w Las Terrenas postanowiliśmy spędzić na Playa Bonita - słynnej plaży, położonej kilka kilometrów od miasta. Można na nią pojechać motoconcho lub np. rowerem, ewentualnie pójść pieszo. A naprawdę warto.
Plaża przywitała nas deszczem i chłodem mimo dobrej prognozy i nieco straciliśmy nadzieję na zapierające dech widoki. Usiedliśmy jednak na brzegu, przed jednym ośrodków wypoczynkowych wyposażonych w drogą i luksusową restaurację z widokiem na ocean. Cała plaża jest obstawiona podobnymi restauracjami i luksusowymi willami, ale oddziela ją od nich chodnik i pas palm kokosowych, więc nie przeszkadzają tak jak w Punta Canie i prawie się ich nie zauważa.
Poszczęściło nam się, ponieważ po pół godzinie po deszczu nie było już śladu, chmury zniknęły i zaświeciło piękne karaibskie słońce. Jedynie woda w oceanie dalej była bardzo wzburzona, zupełnie inna niż parę kilometrów dalej w Las Terrenas. Na falach próbował swoich sił początkujący surfer, ale chętnych do pływania było mało, zapewne z powodu mocno wzburzonej wody. Wszyscy wchodzili do wody po pas i skakali na falach. Postanowiłam sama sprawdzić na sobie siłę fal. Jako że pływać nie umiem zupełnie, weszłam do wody jedynie nieco głębiej niż po kolana i już stałam ze sporym trudem, Siła fal próbowala mnie przewrócić a rozbryzgująca się woda zalewała niemal po szyję. :)
Kąpiel bez dobrych umiejętności nie była więc możliwa, ale za to widok białych bałwanów był przepiękny. Podobnie cudowny krajobraz otaczał zatokę od strony lądu - gaje palm kokosowych i złoty, miękki piasek. Przepiękny widok. W tamtym momencie była to dla nas plaża nr 1, deklasowała wszystkie widziane do tej pory (a mówię to ja, generalnie wróg wylegiwania się na plażowym ręczniku). Sami zobaczcie. :)
|
Wzburzony ocean |
|
Playa Bonita - magia :) |
|
A tu w krajobraz w drugą stronę |
|
Taki widok z pozycji leżącej - byle nie bezpośrednio pod palmą :) |
|
Wille przy plaży |
|
Trawniczki nienagannie przystrzyżone :) |
|
A tak wygląda drugi koniec - mocno podmyty przez fale |
|
Wymywa dość mocno, więc jestem ciekawa, co dziś z tej ścieżki zostało |
|
Na plaży leży sporo kawałków rafy - pamiętajcie, że nie wolno jej zabierać! |
|
Koniec plaży Bonita i nowa zatoka |
|
Bajeczny widok z tego samego miejsca |
Kolejnego dnia, z żalem opuszczając wspaniałą Casę Robinson i z nieco mniejszym żalem Las Terrenas (po kilku dniach byliśmy już nieco zmęczeni hałaśliwymi ulicami), ruszyliśmy rozklekotanym guagua do Samany, a stamtąd, z przesiadką na Mercado, w nieznane do Las Galeras.
|
Przystanek luksusowy - damy siadają pierwsze, nawet w kraju macho :) |
|
W drodze na przystanek guagua - po lewej stronie |
|
Malowniczy mur cmentarza - nasz ostatni rzut oka nas las Terrenas z okna ogórkowego guagua |
|
Żegnaj przygodo, witaj przygodo! ;) |
Garstka informacji praktycznych:
1. Transport
Przyjeżdżamy z Santo Domingo autokarem lub guagua (dla lepiej znających hiszpański i dysponujących wolnym czasem:). Po mieście możecie poruszać się pieszo, rowerem lub motoconcho (30 peso). Do okolicznych miejscowości kursują regularnie guagua. Jeśli macie ochotę na większe luksusy, w Las Terrenas znajdziecie też wypożyczalnie samochodów, kładów i skuterów.
2. Noclegi
Myślę, że przy większej ilości czasu i cierpliwości, oraz przede wszystkim niezłej znajomości hiszpańskiego, można znaleźć niedrogi przyzwoity nocleg, jeśli tylko dobrze się poszuka. Dla nas akceptowalną ceną za dobre mieszkaniowe warunki było 30 EUR/noc (w Casa Tropical nawet nieco więcej), ale da się taniej.
3. Jedzenie
Blisko plaży znajduje się mnóstwo restauracji dla turystów, ale jedzenie w nich jest drogie i na oko (bo nie próbowaliśmy) niezbyt wyszukane. Jeśli spodziewasz się świeżych owoców morza itd, to raczej się zawiedziesz. Mieliśmy wrażenie, że Dominikana zupełnie nie wykorzystuje swojego morskiego potencjału, jeśli chodzi o kuchnię. Lokalni miekszańcy wolą jeść importowane kurczaki niż świeżo złowione ryby.
Polecam więc tak jak wszędzie jeść w comedorach daleko od oceanu, kupować empanady (30-70 peso zależnie od wielkości) i owoce, a nawet pieczone kurczaki na ulicy i ewentualnie uzupełniać zapasy w supermarkecie.
Do picia najlepsza jest woda (w sklepie można kupić 5-litrowe butelki) oraz woda ze świeżych kokosów (30-50 peso)
4. Inne ciekawe miejsca w pobliżu
Parque National Los Haitises - nam nie wystarczyło już czasu, ale też podobno jest tam pięknie. Tyle że również dość dogo.